Przywódcy Unii Europejskiej byli w szoku, ale dla Ukraińców to raczej chleb powszedni. Angela Merkel, Francois Hollande i David Cameron przylecieli pod koniec listopada na szczyt Partnerstwa Wschodniego do Wilna, aby przekonać Wiktora Janukowycza do podpisania umowy stowarzyszeniowej. Ale żadnej dyskusji nie było. Ukraiński prezydent wyciągnął kartkę i przeczytał długą listę zarzutów pod adresem Brukseli. Na tym skończyła się kolacja w pałacu Wielkich Książąt Litewskich. A nazajutrz Janukowycz odwołał konferencję prasową i odleciał do Kijowa.
– Grupa doniecka od trzech lat z taką samą bezwzględnością przejmuje biznesy rywali, kontroluje sądy, prokuraturę, policję. Steruje parlamentem i rządem. To, co zdarzyło się w Wilnie, nie było dla nas niczym nadzwyczajnym – mówi mi Aleksander Goral, młody kijowski prawnik, który przyszedł na Majdan protestować przeciw ekipie Janukowycza.
Równowaga klanów
Ukraiński system władzy zwany oligarchiczną demokracją to unikat w Europie. Nie jest więc łatwy do zrozumienia nawet dla wytrawnych zachodnich polityków. Owszem, za rządów Borysa Jelcyna oligarchowie także doszli do wielkich majątków i wpływów w Rosji, jednak po dojściu do władzy Władimira Putina w 2000 roku ich znaczenie w polityce radykalnie zmalało. Jeszcze mniej mają do powiedzenia w łukaszenkowskiej Białorusi czy postsowieckich satrapiach Azji Środkowej.
Do 2006 roku kolejni ukraińscy prezydenci potrafili jednak utrzymywać delikatną równowagę między różnymi klanami oligarchów, a przede wszystkim dwoma: dniepropietrowskim i donieckim.
– Celował w tym Leonid Kuczma, który przy okazji zbudował własny klan wokół swojego zięcia Wiktora Pińczuka – mówi Adam Eberhardt, wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich.