Relacja
Zamach rozpoczął się około południa w zachodniej dzielnicy Tunisu. Ważnej politycznie i turystycznie. Jest tam parlament tunezyjski, a obok Muzeum Bardo, jedna z największych atrakcji kraju, placówka szczycąca się dużą kolekcją rzymskich mozaik.
Informacje o zamachowcach do wieczora były skąpe. Początkowo mówiono, że było ich dwóch lub trzech, potem tunezyjski premier wspominał o pięciu. Byli uzbrojeni w kałasznikowy i prawdopodobnie przebrani w wojskowe mundury. Najpierw zaatakowali parlament, który właśnie obradował. I to nad ustawą antyterrorystyczną, co niektórych ekspertów skłaniało do nazwania jej głównym powodem ataku.
Potem zamachowcy wtargnęli do muzeum, dwóch z nich zginęło podczas odbijania zakładników. Za pozostałymi ruszył pościg.
Najważniejsze pytanie: kim byli. Od razu się pojawiły podejrzenia, że islamskimi fundamentalistami. W jednej z tunezyjskich telewizji wspominano, że część z nich właśnie wróciła z Syrii.
Nie byłoby w tym nic dziwnego. Tunezja jeszcze kilka miesięcy temu uchodziła za kraj, z którego się wywodzi najwięcej zagranicznych bojowników Państwa Islamskiego w Syrii. W mediach społecznościowych dżihadyści radowali się z zamachu i zapowiadali następne.
– Zdecydowana większość Tunezyjczyków jest przeciwko terroryzmowi zakorzenionemu w islamie. Ale w ostatnich miesiącach raz w tygodniu słyszymy o namierzeniu i zlikwidowaniu siatki terrorystycznej, wykryciu i zlikwidowaniu arsenału broni. A przecież członkowie tych siatek to Tunezyjczycy – mówi „Rz" Ahmed Abderrauf Unajes, były szef MSZ.
Unajes był ministrem spraw zagranicznych w rządzie tymczasowym, który powstał cztery lata temu po obaleniu dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego. To w Tunezji doszło do pierwszej rewolucji arabskiej, tu zaczęły się procesy, które optymistycznie nazwano arabską wiosną.