Atrakcyjność turystyczna Kazachstanu jest wielce wątpliwa. Właściwie od Morza Kaspijskiego po Chiny na wschodzie nie ma tam nic. Literalnie nic. Od Syberii na południe po pasmo Tien-Szan też nic. Na obszarze wielkości połowy Europy... nie ma na czym wzroku skupić. Jest step. Czasem płaski jak stół. Czasem pofałdowany jak... nierówny stół. Pachnie ziołami i odchodami bydląt kopytnych. Zimą można zwariować z zimna, latem oszaleć z upału.
Taka pustka Europejczyka (zresztą nie tylko jego) poraża. Czasem na horyzoncie zamajaczy wielbłąd, czasem koń. Bardzo rzadko można dostrzec kilka jurt. W trakcie pustynnej burzy nie widać nic. Dlatego do czasu światowego bumu naftowego i uranowego Kazachstan nie zwracał uwagi nikogo. Owszem carowie zaanektowali te pustkę, ale tylko po to by oprzeć swe łokcie o Tien Szan i Pamir. Potem pierwsi sekretarze na owej pustce ulokowali Bajkonur oraz nuklearne poligony.
Sieć dróg i linii kolejowych jest symboliczna. Jakość tych dróg przysłowiowa. Drogą kazachską można jeździć tylko, gdy ma się samochód pancerny. My na szczęście właśnie takie mamy. Dlatego możemy dojechać do jedynej krajobrazowej atrakcji kraju, Kanionu Czaryńskiego.
Przez miliony lat u podnóża Tien Szan, czyli Gór Niebiańskich rzeka Czaryń rzeźbiła sobie koryto. Wyrzeźbiła miniaturę Wielkiego Kanionu. Z oryginałem może nie wytrzymuje porównania, ale i tak zachwyca kawowymi i kakaowymi barwami. Jest dla Kazachów zjawiskiem emblematycznym, jak dla nas Morskie Oko.
Współczesny świat polega między innymi na tym, że jak jest gdzieś ładnie, to natychmiast skupia się tam przemysł turystyczny. Hotele, hamburgerownie, badziewne pamiątki, parkingi, karuzele, wata na patyku. Wszystko zabiletowane i sparaliżowane zakazami, nakazami, umundurowanymi strażami. W Kanionie Czaryńskim jest inaczej. Owszem bilety sprzedają w małej budce i nawet prowadzą zeszyt, w którym skrzętnie zapisują familię i otczestwo, ale na tym koniec. Na osypujące się jęzory wyrzeźbionego przez naturę gruntu można wjechać samochodem, kładem, motocyklem lub traktorem. Można zapalić ognisko (jak kto przywiezie z sobą drewno), można postrzelać do butelek, można w dowolnym miejscu załatwić każdą fizjologiczną konieczność, można też spaść w przepaść. Nawet uczestniczyliśmy dzisiaj w ratunkowej akcji. Kobiecina z dzieckiem wybrała się na spacer stromizną i otarła się (dosłownie) o granicę swych możliwości. Dziecko stało bezradne na ścieżce, a poniżej matka zsuwała się w dół z rozpostartymi ramionami przyssana do zbocza wszystkimi wypukłościami swego ciała. A ściana miała z 60 metrów. Mąż w tym czasie spożywał jakieś mleko od wściekłej krowy. Udało nam się kobiecinę złapać, z kurzu otrzepać, otarcia zdezynfekować, łzy dziecku otrzeć.