– Oczywiście, przyjemniej jest, gdy do mnie podchodzą, by uścisnąć rękę, niż gdy odwracają się i spluwają. Ale przywykłem do tego, to nieuniknione – mówił jeszcze dziesięć lat temu o stosunku Rosjan do siebie.
Szczupły, niezbyt wysoki, w za dużych okularach i o cichym głosie przypominał nauczyciela, a nie twardziela, który przeszedł szkołę sowieckich jeszcze łagrów.
Za kraty trafił już na początku lat 70., był bowiem wśród pierwszych, którzy tworzyli dysydencką „Kronikę wydarzeń bieżących".
Ale zdziwienie zakłamaniem sowieckiej rzeczywistości ogarnęło go jeszcze na studiach. Na początku lat 50. studiował biologię i na moskiewskim uniwersytecie natknął się na zwolenników ponurej sławy stalinowskiego „naukowca" (a właściwie szarlatana) Trofima Łysenki. Dzięki niemu w ZSRS zakazano na przykład nauczania genetyki jako „burżuazyjnej nauki", a część naukowców wylądowała w łagrach. Konflikty z jego wielbicielami nie zaprowadziły wtedy samego studenta Kowalowa do więzienia pewnie tylko dlatego, że wraz ze śmiercią Stalina zaczęli tracić wsparcie władz.
Z nawiązką służby odbiły to sobie później. W sumie aż do czasów Gorbaczowa i „pierestrojki" Kowalow albo siedział w łagrach (w Permie), więzieniach, na zesłaniu (na Magadanie), albo miał zakaz przyjazdu do Moskwy. Za to w czasie odwilży jako jeden z niewielu dysydentów postanowił zaangażować się w działalność polityczną. Inni wracali do swych normalnych zawodów, uznając, że wraz z upadkiem komunizmu nadeszła upragniona normalność.