Z okien brukselskich domów nadal zwisają narodowe flagi w kolorach czarnym, żółtym i czerwonym. To znak, że Belgia nie ma nowego rządu, mimo że od wyborów upłynęło już 155 dni. Do zwaśnionych stron, czyli partii reprezentujących społeczności niderlandzko i francuskojęzyczne, apelował już sam król Albert II. Spotyka się z flamandzkimi i walońskimi politykami, przekonując ich o konieczności szybkiego stworzenia rządu federalnego. W razie podziału kraju rodzina królewska nie miałaby gdzie panować.
– Nie wierzę w rozpad Belgii. W ostateczności uzgodnią coś w rodzaju rządu tymczasowego, który będzie administrował krajem przez półtora roku – mówi „Rz” Andre Krouwel, holenderski politolog z Vrije Universiteit w Amsterdamie.
Gdyby jednak doszło do rozpadu, to znaczna część Holendrów – według ostatniego sondażu nawet 45 procent – chętnie przyjęłaby Flandrię w skład Królestwa Niderlandów. Taki pomysł popierają zwłaszcza wyborcy partii prawicowych, w tym nacjonalistycznej Partii Wolnościowej, kierowanej przez Geerta Wildersa.
Flamandowie mówią tym samym językiem co Holendrzy, choć używają wiele jego odmian. Na tym jednak podobieństwa się kończą, co mogłoby utrudnić integrację nowego regionu. – Flamandowie to katolicy, a Holendrzy w większości są protestantami – zauważa Krouwel. Okazuje się, że mimo pustoszejących kościołów różnice religijne wciąż mają znaczenie. Gdy następca tronu książę Wilhelm Aleksander zdecydował się na małżeństwo, jego argentyńska wybranka Maxima musiała przejść z katolicyzmu na protestantyzm. Taki warunek postawił parlament, który zatwierdza królewskie małżeństwa.
– Przyjąć Flandrię to wpuścić sześć milionów katolików. To stanowczo za dużo dla protestanckiej większości – ocenia politolog.