Obama powitał trzytysięczną publiczność w auli Uniwersytetu Kairskiego i miliony muzułmanów oglądających jego wystąpienie w telewizji słowami bliskimi sercu każdego wyznawcy islamu: „As-Salam alejkum” (czyli „Pokój z wami”).
Podczas kampanii prezydenckiej Obama, oskarżany przez niektórych o ukrywanie swych muzułmańskich korzeni, rzadko wspominał o tym, że jego ojciec wywodził się z muzułmańskiej rodziny i że jako dziecko chodził przez kilka lat do szkoły w najludniejszym muzułmańskim kraju świata – Indonezji. Wczoraj prezydent mówił o tym otwarcie, trzykrotnie cytując Koran. Publiczność przerywała jego mowę aplauzem aż 37 razy.
Obama mówił o potrzebie otwarcia dialogu między Ameryką i wyznawcami Islamu. Podkreślił, że nie da się przerwać „błędnego koła podejrzeń i niezgody” bez szczerej debaty o sześciu problemach dzielących obie strony. Jako pierwszy wymienił walkę z „ekstremizmem w każdej postaci”, podając jako przykład al Kaidę i talibów. – Ameryka nie jest i nigdy nie będzie w stanie wojny z islamem. Ale będziemy wytrwale zwalczać uciekających się do przemocy ekstremistów – podkreślił Obama. Pozostałe wyzwania to według niego pokój między Izraelem i Palestyńczykami, irański program nuklearny, demokracja, swoboda wyznania oraz prawa kobiet. Obama wspomniał o możliwości podjęcia dialogu z Hamasem, podkreślając jednak, że musi się on wyrzec przemocy i uznać Izrael. Od Izraela prezydent oczekuje zaś wstrzymania osadnictwa na Zachodnim Brzegu Jordanu.
Wielu konserwatystów jeszcze przed wyjazdem Obamy do Egiptu powtarzało, że sama idea wystąpienia w Kairze jest błędna, bo stwarza wrażenie słabości Ameryki w obliczu islamistycznego przeciwnika. Treść prezydenckiej mowy nie zmieniła tych ocen.
– Przemówienie Obamy jest powtórzeniem jego dawnych wypowiedzi w nowym opakowaniu. To próba przypodobania się islamistom, powiedzenia im tego, co chcieliby usłyszeć. Z tymi ludźmi należy walczyć, a nie ich przepraszać – mówi „Rz” prawicowy komentator i dyrektor think tanku Forum Bliskowschodnie Daniel Pipes.