– Rewolucja już się zaczęła i sprowokowały ją obecne elity – oświadczyła wczoraj szefowa ruchu Zjednoczona Gruzja Nino Burdżanadze. Z trudem udało jej się przedostać do gmachu publicznej telewizji strzeżonej przez oddziały policji i sił specjalnych. Od soboty przed budynkami tej stacji w Tbilisi i Batumi trwały protesty przeciwników prezydenta Micheila Saakaszwilego.
W Batumi kilka tysięcy protestujących usiłowało się wedrzeć do telewizji, domagając się czasu antenowego dla opozycji. Demonstrację rozbiła policja. Do aresztu trafiło 11 osób. MSW informowało, że „protestujący rzucali w gmach kamieniami, wybijając w nim okna".
W Tbilisi też doszło do starć policji z demonstrantami. Według opozycji policja pałowała ludzi, użyła gazu łzawiącego i strzelała gumowymi kulami. „Policja musiała zareagować, bo pijani demonstranci zaatakowali radiowóz" – odpowiadał przedstawiciel MSW.
Nino Burdżandze, która w 2003 r. była jedną z liderek rewolucji róż, pomogła wówczas Saakaszwilemu w dojściu do władzy. Dziś go ostro zwalcza. – Walczymy przeciwko neobolszewizmowi. Nie możemy czekać do kolejnych wyborów (w 2013 roku – red.) – mówiła.
Burdżanadze poparli liderzy innych opozycyjnych ugrupowań, w tym były minister obrony Iraklij Okruaszwili. Zwolennicy prezydenta wskazują jednak, że przed samymi protestami pojechał on do Moskwy. Rozmowy z Rosjanami miała również prowadzić Burdżanadze. Pojawiają się więc sugestie, że za wystąpieniami opozycji stoi Kreml, dla którego Saakaszwili to wróg numer jeden.