Ministrowie finansów UE postanowili zamrozić prawie 500 mln euro z funduszu spójności dla Węgier. – Nie jest to kara, lecz środek dyscyplinujący, mający skłonić Węgry do ograniczenia deficytu
budżetowego – zapewniali unijni dyplomaci. Innego zdania jest Budapeszt. Wicepremier Tibor Navracsics nie wykluczył skargi na postanowienie UE w Trybunale Sprawiedliwości. – To ostateczność. Mam nadzieję, że znajdziemy rozwiązanie – powiedział.
Czasu jest sporo, bo przyjęte sankcje nie mają natychmiastowych skutków i dotyczą zamrożenia 495 mln euro przyznanych już funduszy na 2013 rok. W tym samym roku deficyt budżetowy wynieść ma 3,6 proc. PKB. To właśnie wzięli pod uwagę ministrowie finansów UE.
Jednak dzień wcześniej szefowie resortów finansów strefy euro postanowili nie karać Hiszpanii za przekroczenie tego samego 3-proc. progu. W Budapeszcie nie brak opinii, że jest to nazbyt czytelny sygnał dyskryminacji Węgier przez instytucje europejskie. Ich celem ma być zmuszenie prawicowego rządu Viktora Orbana do ustępstw w wielu innych sprawach, będących od miesięcy przedmiotem sporu z Brukselą. Chodzi m.in. o zwiększenie kontroli rządu nad bankiem centralnym, zmiany w sądownictwie oraz regulacje dotyczące ochrony danych osobowych.
– Nie można porównywać sytuacji Węgier i Hiszpanii. Madryt ściśle współpracuje z KE, realizując rekomendacje dotyczące ograniczania deficytu, podczas gdy Węgry reagowały na ponaglenia Brukseli retoryką antyunijną – tłumaczy „Rz" Cornelius Ochmann z niemieckiej Fundacji Bertelsmanna. Jego zdaniem Komisja trzyma się ściśle litery prawa i jej inicjatywa sankcji nie ma nic wspólnego ze sporem dotyczącym kontrowersyjnych działań rządu Viktora Orbana.