To będzie ważny moment w historii stosunków polsko-amerykańskich. Po raz pierwszy kandydat na prezydenta USA znajduje czas w bardzo dla niego trudnym momencie, bo przed konwencją wyborczą swej partii, by przyjechać do naszego kraju. W najbliższy weekend ekipa przygotowująca wizytę zawita do Warszawy, by ustalić dokładną datę i szczegóły wizyty. Tylko się cieszyć.
Każdy kandydat na prezydenta USA, który musi zmierzyć się z urzędującym mieszkańcem Białego Domu, ma ten sam problem – musi pokazać wyborcom, że równie dobrze jak jego rywal porusza się w skomplikowanym świecie światowej dyplomacji. Prezydent USA ma przede wszystkim dbać o to, by rozwijała się amerykańska gospodarka, ale wyborcy muszą być przekonani, że poradzi sobie z zagrożeniem w razie jakiegoś wielkiego kryzysu międzynarodowego, np. na skalę kryzysu kubańskiego czy ataków 11 września.
Romney jest tu w wyjątkowo trudnej sytuacji, o wiele trudniejszej, niż Barack Obama w czasie kampanii cztery lata temu. Kandydat na prezydenta Obama był bowiem senatorem, a Senat USA zajmuje się codziennie polityką zagraniczną – od ratyfikowania umów międzynarodowych po nadzór nad armią i służbami specjalnymi. Romney jako były gubernator i biznesman nie ma w sprawach dyplomacji oraz wojny żadnego doświadczenia.
W takiej sytuacji kandydat na prezydenta jedzie zwiedzać świat. Obama w czasie kampanii wygłosił głośne przemówienie w Niemczech, odwiedził też m.in. Wielką Brytanię. Romney też odwiedzi Londyn, tak się jednak składa, że w tym samym czasie na Igrzyskach Olimpijskich wystartuje w zawodach ujeżdżania koń należący do jego żony.
Romney odwiedzi też Niemcy i Izrael. Ten wybór jest oczywisty. Niemcy to obok Francji (która ma teraz prezydenta socjalistycznego, a więc niezbyt przepadającego za Republikanami) i właśnie Wielkiej Brytanii najważniejszy sojusznik USA w Europie. Jeśli Romney zostanie prezydentem, będzie musiał budować z Berlinem sojusze w kluczowych sprawach stosunków gospodarczych z Europą.