Agata Kaźmierska z Kabulu
Najpierw wysokie szare mury, między którymi znajduje się seria punktów kontrolnych. Wszystkie strzeżone przez ochroniarzy uzbrojonych w karabiny maszynowe i nowoczesny sprzęt do wykrywania ładunków wybuchowych. Przejechać tamtędy można jedynie okazując specjalne dokumenty. Potem jeszcze wielka brama, także strzeżona przez uzbrojoną po zęby ochronę. Można ją przekroczyć tylko posiadając zaproszenie.
Dopiero wtedy wyłania się niewielki budynek, który od bunkra różni chyba jedynie to, że na jego szczycie jest krzyż. Gdy zajechały tam pancerne samochody terenowe, dyplomatów, którzy z nich w wielkim pośpiechu wysiadali ochroniarze w eleganckich garniturach traktowali tak, jakby za chwilę miał mieć miejsce zamach, a ich VIP znalazł się w najniebezpieczniejszym miejscu z możliwych.
To jedyne w Kabulu miejsce, gdzie odprawiana była wczoraj wielkanocna msza. Kaplica, przyklejona do włoskiej ambasady, powstała w 1919 r. Włochy były pierwszym krajem, który uznał niepodległość Afganistanu. Kiedy rząd w Kabulu zapytał, jak może się za to odwdzięczyć, Włosi poprosili o zgodę na zbudowanie kaplicy.
Na wczorajszej mszy nie widziałam ani jednego Afgańczyka, choć to jedyny w tym kraju kościół. Ostatni, jak był publicznie dostępny, zlikwidowano trzy lata temu. Mieścił się w wynajmowanym budynku w centrum miasta. Choć afgańscy chrześcijanie mieli prawo do wieczystego wynajmowania budynku, właściciel go zburzył, a w jego miejsce postawił sklep z elektroniką, dokument uznając za nieważny. Z resztą, gdyby kościół nadal tam istniał, pewnie i tak nikt nie miałby odwagi tam przyjść.