Tomasz Deptuła z Nowego Jorku
Nie pierwszy raz gospodarz Białego Domu decyduje się przekroczyć linie partyjnych podziałów, choć polityczne zyski z takich gestów wydają się niezbyt duże.
Comey ma zastąpić obecnego szefa Federalnego Biura Śledczego Roberta Muellera, który zgodnie z amerykańskim prawem nie może już pełnić funkcji przez kolejną kadencję. Nowy szef FBI nie powinien tym razem mieć kłopotów z zatwierdzeniem nominacji. Ale w przeszłości nie wszyscy republikanie, którzy zgodzili się pracować dla Obamy, mieli podobne szczęście.
W pierwszej kadencji Baracka Obamy republikaninem był sekretarz obrony Robert Gates, którego nowy gospodarz Białego Domu poprosił o pozostanie w rządzie po zmianie administracji. I tak Gates został 14. szefem departamentu, który służył na tym samym stanowisku w dwóch gabinetach po zmianie politycznych barw w Białym Domu. Piastował swoje stanowisko aż do lipca 2011 roku, a po nim Pentagonem pokierował już związany z demokratami Leon Panetta. Odchodził z prezydenckim Medalem Wolności – najwyższym odznaczeniem, jakie może otrzymać w Stanach Zjednoczonych osoba cywilna.
Jeśli polityce Obamy nominowania republikanów do demokratyczno-liberalnego gabinetu przyświeca jednak cel pokonywania politycznych podziałów, to osiągnięte cele są raczej mierne. Ta strategia na dłuższą metę nie przynosi efektów. Za czasów rządów Roberta Gatesa w Pentagonie obie strony sceny politycznej stosowały metody obstrukcji parlamentarnej. Największe działa wytoczono natomiast przeciwko byłemu republikańskiemu senatorowi Chuckowi Hagelowi, który stał się krytykiem strategii wojennej George'a W. Busha. Na swoje nieszczęście opowiedział się także publicznie jako zwolennik dialogu z Iranem. Podczas przesłuchań w Senacie usłyszał od republikanów, że jest wrogiem Izraela, przemawiał do terrorystów, a nawet, że nienawidzi homoseksualistów. Proces zatwierdzania nominacji blokowano przez kilka dni. Ten zimny prysznic zgotowali Hagelowi jego dawni polityczni koledzy, z którymi jeszcze kilka lat temu zasiadał w Senacie.