Dla Ankary groźniejsze od trwających od tygodnia protestów jest coraz większe zaniepokojenie zagranicznych inwestorów. To ich fundusze finansowały szybki rozwój gospodarczy, na którym zbudował swoją popularność Recep Erdogan. Ale tak, jak wcześniej to się stało w Meksyku, Argentynie czy Hiszpanii, cud gospodarczy może się załamać jak domek z kart, jeśli giełdy dojdą do wniosku, że Turcja jest krajem niestabilnym.
– Kondycja tureckiej gospodarki bardzo przypomina bańkę nadmuchaną przez tani obcy kapitał. Jej pęknięcie będzie bolesne – tłumaczy dziennikowi „New York Times" Richard Segal, ekspert banku inwestycyjnego Jefferies w Londynie.
Premier Erdogan niedawno ogłosił wart aż 400 mld dolarów program inwestycji, które mają powstać na stulecie założenia Republiki Tureckiej w 2023 r. W samym Stambule mowa jest o budowie nowego mostu, największego lotniska świata, centrum finansowego, nowej linii metra.
Już wcześniej w Stambule, Ankarze i innych dużych miastach kraju powstały nowoczesne centra finansowe i kompleksy handlowe. Wszystko jednak zostało sfinansowane przez zagraniczny, często krótkoterminowy kapitał. Tylko w tym roku tureckie banki i firmy prywatne będą musiały znaleźć 221 mld dolarów na spłacenie zagranicznych zobowiązań, co odpowiada aż 25 proc. dochodu narodowego.
– Jeśli zagraniczne fundusze dojdą do wniosku, że pożyczanie Turcji jest niebezpieczne, wybuchnie ostry kryzys finansowy, taki sam, jak niedawno w krajach Południa Europy – mówi „Rz" Marco Incerti z Center for European Policy Studies (CEPS) w Brukseli.