Talent show to trend znajdujący się obecnie w schyłkowym punkcie. Kiedyś była moda na teleturnieje, następnie telewizje nadawały jeden reality show za drugim, teraz następuje przesyt audycjami, które szukają talentów. Polska edycja „The Voice of Poland" w weekend zakończy piątą edycję i najprawdopodobniej niedługo ruszą przygotowania do kolejnej. Jednak dotychczasowa czwórka zwycięzców nie zdołała przebić się ani w mediach, ani w telewizji, ani trafić do szerokiego odbiorcy. Niestety jest duża szansa, że „najlepszy głos" kończącej się edycji podzieli ten sam los. W poprawie pozycji na rynku muzycznym okazuje się, że nie pomaga ani kontrakt z jedną z głównych wytwórni muzycznych, ani zdobywana po drodze sympatia telewidzów i spora obecność w telewizji.
Show ma się dobrze
Podobnie sprawa przedstawia się w Stanach Zjednoczonych. To kraj o bardziej zróżnicowanym rynku muzycznym niż Polska, rynek, na którym trzeba sprzedać kilka razy więcej płyt, by uzyskać status złota. Rynek dojrzały, z tradycjami, możliwościami finansowymi i medialnymi. Wydawać by się mogło, że zwycięstwo w programie „The Voice", który co tydzień przyciąga 14 mln widzów, jest wprost proporcjonalne do odniesienia późniejszego sukcesu. Jednak za wygraną w kolejnej edycji show nie stoi prawie nic. Dobiegający niedługo końca siódmy już sezon amerykańskiej edycji nie wróży niczego dobrego dla zwycięzców. Ich sześcioro poprzedników mając do dyspozycji możliwość pracy ze znanymi i cenionymi na całym świecie muzykami nie zdołało trafić do masowego odbiorcy. Obecnie jednym z jurorów jest Pharell Williams, którego przez blisko rok (o ile nawet nie dłużej) pod niebiosa wynosiły także i polskie stacje radiowe. Nagradzany Grammy, współtwórca przebojów grupy Daft Punk, autor super hitu „Happy", który znalazł się praktycznie wszędzie, nie przeszedł ćwierćfinałów z żadnym ze swoich podopiecznych. Współpraca nie kończy się rzecz jasna na samym programie, ale laureatka piątej edycji, Tessanne Chin, którą doprowadził do wygranej Adam Levine z zespołu Maroon 5, sprzedała zaledwie 7 tys. egzemplarzy debiutanckiej płyty „Count on My Love" wydanej w lipcu 2014 roku. To bardzo słaby wynik jak na amerykański rynek.
Zwycięzcy trochę gorzej
Podobne spadki popularności dotyczą także programu „American Idol". Trzynasta edycja zakończona w maju br. przyniosła zwycięstwo Calebowi Johnsonowi, który jednak zdołał sprzedać zaledwie jedenaście tysięcy sztuk swojej debiutanckiej płyty „Testify". Prawdziwymi zwycięzcami kolejnych serii i odmian talent show są jurorzy. To ich widzowie mogą najczęściej oglądać w zwiastunach programu, to ich doświadczenie jest zachwalane jako wyjątkowy atut i to dzięki nim można sprzedawać kolejne reklamy przed i po, a czasem nawet w trakcie odcinków danego show. Nawet nieznane szerszej publiczności osoby, którym przydziela się funkcję oceniających muzyczne talenty, mają potem coraz większe możliwości na rodzimym rynku. Blake Shelton jest takim przykładem. Muzyk country, praktycznie nieznany poza kręgiem fanów gatunku, dzięki udziałowi w każdej z siedmiu edycji amerykańskiego „Voice'a" stał się bardzo rozpoznawany i w 2014 roku jego działalność muzyczna przyniosła mu ponad 10 mln dolarów zysku. Tyle samo zarobili Kanye West i John Mayer. Wspominany Adam Levine, który także ocenia uczestników show od pierwszego odcinka w 2011 roku, obecnie zarobił z zespołem dwa razy więcej od Sheltona.
Ekipa NBC, która produkuje talent show, broni się przed słowami krytyki mówiąc, że uczestnikom nie obiecuje się sławy. Wystarczyć ma sam udział w programie. Za resztę odpowiadają dalej odbiorcy. Dalsze dzieje młodych zwycięzców pokazują, że ich materiały nie są w stanie obronić się na szerokim rynku, wytwórnie nie zapewniają im wystarczającej promocji, nie chcą inwestować w budowanie nowych marek pod postacią zdolnych śpiewających osób, które na przestrzeni kilku tygodni zdążyły przypaść do gustu milionom telewidzów. Nie warto się starać, ponieważ słuchacze i tak coś kupią. Okazuje się, że utwory wykonywane przez uczestników samego amerykańskiego „Voice'a" rozeszły się już w 20 mln cyfrowych kopii. To tyle samo, ile w 2011 roku sprzedawała w tzw. cyfrze Lady Gaga. Wówczas nazywano ten wynik szczytem osiągnięć i znakomitym przykładem wykorzystania nowego rynku do celów muzycznych. Obecnie to po prostu jedna z konsekwencji sprawnie działającej maszyny telewizyjno-PRowej.
Kiedyś było prościej
Być może najbardziej oczywistym formatem talent show była popularna do niedawna „Szansa na sukces". Każdy odcinek tworzył zamkniętą całość, nie istniała kwestia promowania jurorów, ponieważ aspirujących wokalistów oceniali sami muzycy. Prowadzący Wojciech Mann był osobą bardzo znaną i szanowaną, która nie musiała dodatkowo budować swojej pozycji, natomiast młodzi uczestnicy nie mieli czasu na mówienie o sobie i nagrywanie materiałów o swoim hobby czy marzeniach, bo na przedstawienie się mieli mniej niż minutę. Dalsze losy każdego ze zwycięzców nie były specjalnie ważne, bo odcinki nie zapewniały kontynuacji. Po pewnym czasie pojawiła się dopiero dodatkowa formuła w postaci finału sezonu „Szansy na sukces", koncertu zwycięzców wraz z muzykami z danych odcinków. Był to jednak odcinek jeden na cały sezon, coś dodatkowego, wokół czego nie dawało się zrobić takiej reklamy jak wokół całej serii obecnych audycji.