Tak rozdrobnionej sceny politycznej królestwo nie miało od dawna. Co prawda liberalna partia VVD Ruttego uzyskała 21,3 proc. głosów, ale już druga w kolejności Partia Wolności Geerta Wildersa – ledwie 13,1 proc.
W wieczór wyborczy 15 marca Holendrzy odetchnęli z ulgą. Obawiano się przecież, że Wilders pójdzie za przykładem brexitu i Trumpa i zdobędzie najwięcej głosów ze wszystkich polityków. Dlatego w kampanii wyborczej sam Rutte, ale także m.in. chadecka CDA przyjęły wiele haseł skrajnej prawicy, byle utrzymać wyborców. Ugrupowania, które od lat należały do umiarkowanej prawicy, nagle zaczęły forsować plan powstrzymania napływu imigrantów, wzmocnienia policji, ograniczenia „ingerencji" UE. Ci, którzy tego nie zrobili, jak Partia Pracy (PvdA) ministra finansów i szefa Eurogrupy Jeroena Dijsselbloema, a także wiceszefa Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa poniosły spektakularną klęskę, tracąc 29 z 38 deputowanych w parlamencie.
Ale dziś przychodzi Ruttemu zapłacić za taką strategię. Aby zbudować w tak rozdrobnionym parlamencie większość rządową, musi sięgnąć po poparcie także ugrupowań, które pozostały wierne tradycyjnej, liberalnej, otwartej na świat i tolerancyjnej Holandii.
Przez pierwsze trzy miesiące premier starał się ukuć wspólny program z Zielonymi – ale to się nie udało. Teraz rozmowy trwają w gronie czterech partii: poza VVD i CDA także centrową Demokraci 66 i niewielką Unią Chrześcijańską (CU). Prowadzi je doświadczony negocjator, były minister finansów i szef ogromnego banku ABN Amro Gerrit Zalm.
– Jesteśmy jak kolarze Tour de France. Udało nam się przebrnąć przez kilka przełęczy, ale droga do Paryża jeszcze długa – mówił na konferencji prasowej w ubiegłym tygodniu. Od tej pory rozmowy zostały jednak zawieszone na przerwę wakacyjną do 9 sierpnia.