Przywódca związanej z komunistami centrali CGT Philippe Martinez mówił w poniedziałek o „wrzeniu, wielkim niezadowoleniu, które ogarnia Francję". Ale dzień później nie udał się strajk generalny, który zapowiadał.
W Paryżu pochód kilku tysięcy osób ruszył o 14 z placu Bastylii do placu Włoch. To nie było jednak morze protestujących, które tyle razy w przeszłości blokowało próby reformowania kraju. W tym samym czasie od 50 do 80 proc. pociągów podmiejskich i dalekobieżnych kursowało zgodnie z rozkładem, Air France również nie notował poważniejszych zmian w lotach.
W Marsylii rano w manifestacjach brało udział ledwie 2,3 tys. osób, w Hawrze – mieście premiera Edouarda Philippe'a – było ich 3,5 tys. Większą grupę protestujących udało się CGT zmobilizować w Lyonie, gdzie doszło też do spięć z policją.
– Mobilizacja jest słaba przede wszystkim dlatego, że we Francji zawsze obowiązuje prymat polityki nad sprawami socjalnymi. Jesteśmy świeżo po wyborach prezydenckich i nawet jeśli wielu Francuzom nie podoba się program reform Emmanuela Macrona, uważają, że trzeba dać mu szansę, skoro uzyskał demokratyczną legitymizację – tłumaczy „Rz" Stephane Rozes, prezes paryskiego instytutu Conseils, Analyses et Perspectives (CAP).
I rzeczywiście, Macron nie popełnił błędu swojego poprzednika Francois Hollande'a, który zwlekał z wprowadzeniem reform, a kiedy się na nie zdecydował, miał już zbyt niskie poparcie, aby postawić na swoim.