- Jesteśmy kobietami, które Erdogan chciałby zamknąć w domach – mówi irlandzkiemu „The Journal" aktorka Sevi Algan. Zdaniem ulicznej opozycji urzędujący premier próbuje forsować konserwatywne, muzułmańskie wartości w zlaicyzowanej Turcji.
Wiele kobiet przyznaje, że są jedynie incydentalnymi demonstrantkami, którym dwa tygodnie wcześniej nawet przez myśl by nie przeszło, by rozbijać namiot w centrum miasta i dołączyć do ogólnonarodowych protestów społecznych.
Teraz jednak, te młode Turczynki wśród których wiele jest studentek, prawniczek, nauczycielek czy urzędniczek, stanowią nawet połowę z tysięcy protestujących w pobliżu placu Taksim i na ulicach całej Turcji. Spędzają całe dnie na dyskusjach o istotnych dla ich przyszłości kwestiach, biorą udział w całonocnych śpiewach i tańcach, a gdy to konieczne, stają ramię w ramię z kibicami i bronią się przed atakami policji.
Same określają się jako liberalne i świeckie. Protestują, bo uważają, że nadszedł czas, by stanąć w obronie swoich praw. By powstrzymać postępujące ograniczanie ich swobód przez opartą na zasadach islamu partię AKP z Recepem Erdoganem na czele. – Kobiety stanęły w pierwszej linii, ponieważ są pierwszymi ofiarami pomysłów Erdogana – wyjaśnia Sevi Algan.
Turecki rząd AKP przeforsował m.in. ograniczenie prawa do aborcji, stosowania tabletki po czy zakaz sprzedaży alkoholu późnym wieczorem i w nocy. Silnie wierzący Erdogan stwierdził też, że każda Turczynka powinna mieć troje dzieci. Przynajmniej troje.