12 października Hiszpania świętuje rocznicę dopłynięcia Kolumba do Antyli (1492), czyli początku podboju Ameryki. Z okazji święta zwanego Dniem Hiszpańskości w Madrycie odbywa się defilada oglądana z trybuny przez najważniejsze osoby w państwie: króla z rodziną, premiera, ministrów, przywódców regionów. Wtorkowe obchody jednak niezbyt się udały i to nie dlatego, że z powodu oszczędności w paradzie uczestniczyło mniej żołnierzy, samolotów i pojazdów.
Radykalna lewica z Katalonii, wściekła na Madryt z powodu odrzucenia statutu tego regionu, który miał nadać mu charakter minipaństwa, oświadczyła, że nie ma czego świętować. – Dzień Hiszpańskości jest kompletnie anachroniczny, nie mówiąc o tym, że żaden kraj nie powinien świętować pamięci ludobójstwa – oznajmił rzecznik Republikańskiej Lewicy Katalonii Ignasi Llorente.
Premier Hiszpanii usłyszał zaś okrzyki „Zapatero dymisja” i gwizdy. Nawet sympatyzujący z socjalistycznym rządem dziennik „El Pais” przyznał, że niektórzy widzowie specjalnie przyjechali do Madrytu, by wygwizdać szefa rządu za kryzys i cięcia budżetowe. Organizatorzy chyba przewidzieli taki scenariusz, bo trybunę ustawili daleko od widzów, a José Zapatero wszedł na nią tylnymi drzwiami, co mu jednak niewiele pomogło.
To nie był bowiem koniec przykrości. W defiladzie miały wziąć udział poczty sztandarowe dziewięciu krajów Ameryki Łacińskiej (Argentyna, Boliwia, Chile, Ekwador, Kolumbia, Meksyk, Paragwaj i Wenezuela) obchodzących w tym roku 200-lecie niepodległości. Zabrakło jednak flagi Wenezueli. Ponoć wojskowy, który miał ją nieść, nagle źle się poczuł. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że Hugo Chavez obraził się na Hiszpanię za oskarżenie Caracas o udzielanie schronienia i pomocy baskijskim terrorystom z ETA.