W stolicy ciężko o dobry street art. Od lat w tej materii niewiele się zmienia, a pojawienie się na Pradze [V]iura – pierwszej w Polsce galerii streetartowej – wiosny nie czyni. Wciąż wiele dzieli nas od Berlina, Londynu, a nawet Wrocławia – najważniejszego polskiego ośrodka na europejskiej mapie zjawiska.
Tam kolorowe murale, perfekcyjnie wykonane szablony i inne pomysłowe ingerencje w przestrzeń stały się dla władz miasta sposobem na kreowanie wizerunku nowoczesnej metropolii. Przyjaznej młodym ludziom i otwartej na ich potrzeby. Przykładem jest ubiegłoroczna wrocławska akcja „Artyści Zewnętrzni”, na której zaprezentowała się śmietanka światowej sztuki ulicznej.
W Warszawie świadomość, że inteligentny i dobry „street” dodaje miastu charakteru i atrakcyjności, wciąż jest na etapie prenatalnym. Ale istnieje szansa, by to zmienić, a to za sprawą pomysłu Zarządu Dróg Miejskich na oddanie we władanie artystów swoich ścian. Niestety, już teraz pojawiają się pewne wątpliwości.
– Inicjatywa jest jak najbardziej godna uwagi – mówi Kwiatek, artysta związany z [V]iurem. – Obawiam się jednak, że szybko pojawią się próby cenzurowania naszej twórczości. Urzędnicy powiedzą: „Namalujcie biedronkę albo coś ładnego”.
Brak huraoptymizmu u artystów nie dziwi. Tradycja nieporozumień i konfliktów na linii miasto – streetartowcy i grafficiarze ma u nas swoją długą tradycję. Traci na tym przestrzeń publiczna, w której dzieje się – pomijając aktywność fundacji Bęc Zmiana – raczej niewiele. Dużo mogłoby się zmienić, gdyby urzędnicy nauczyli się w końcu odróżniać świadomych swego działania artystów streetartowych od bazgrzących po wagonach dla adrenaliny wandali. Zaproszenie do współpracy tych pierwszych powinno zagwarantować sukces całej inicjatywy.