To rekordowa suma, jaką kiedykolwiek zapłacono za dzieło sztuki. Bohaterem środowej aukcji w Sotheby's okazała się wysmukła, krucha jak źdźbło trawy rzeźba Alberta Giacomettiego, szwajcarskiego artysty zmarłego dokładnie 44 lata temu. Wstępnie liczono się ze sprzedażą dzieła za 12 – 18 mln.
Licytacja zaczęła się od 19 mln dolarów. W ciągu zaledwie ośmiu minut stawka wzrosła prawie dziesięciokrotnie. Licytujący przez telefon klient zachował anonimowość. Miał co najmniej czterech konkurentów, w tym Nancy Whyte, wytrawną nowojorską dilerkę, która poddała się przy sumie 23 mln funtów.
Sylwetka mężczyzny w marszu, wyrzeźbiona w 1960 r., odlana z brązu rok potem, jest charakterystyczna dla późnej twórczości mistrza. Wydłużone, "pajęcze" proporcje figury oddają kruchość ciała i nietrwałość ludzkiej egzystencji. Jednocześnie użyty surowiec – brąz – przeczy ulotności życia.
"Idący człowiek" uchodzi za szczytowe osiągnięcie Giacomettiego. Zmarły w wieku 64 lat artysta należy do najpopularniejszych twórców XX wieku, jest jednym z klasyków nowoczesności. Jego pozycję potwierdziła nagroda przyznana w 1962 r. na biennale w Wenecji.
Uczeń Rodina i Bourdella, w młodości fascynował się kubizmem, następnie skręcił w stronę surrealizmu. Własny, rozpoznawalny styl wypracował w latach II wojny. Inspirował się rzeźbą archaiczną – uproszczoną w formie, pozbawioną detali, daleką od realizmu. Kreował sztywne jak totemy, statyczne sylwetki o ramionach opuszczonych wzdłuż tułowia i złączonych nogach. Powtarzał te same motywy. Portretował głównie bliskich ludzi – rodzeństwo, narzeczoną, potem żonę.