Niemal 10 tys. złotych zapłacił średnio w 2012 r. urząd pracy za pomoc osobie bezrobotnej – wynika z raportu Ministerstwa Pracy, do którego dotarła „Rz". Dzięki temu, jak chwali się resort, na rynek pracy mogło wrócić prawie 67 tys. osób. Sukces? Połowiczny. Przedsiębiorcy uważają, że za takie pieniądze powinni dostawać lepszych pracowników, niż oferuje im się obecnie.
W ubiegłym roku na aktywizację zawodową osób bezrobotnych wydano prawie 4 mld zł oraz poza planem 170 mln zł i 500 mln dodatkowo odmrożonych przez ministra finansów środków z Funduszu Pracy. Z tej dodatkowej pomocy skorzystało 100 tysięcy osób. – Dwie trzecie osób, do których trafiły te pieniądze, zaczęło pracować – mówi wiceminister pracy Jacek Męcina. Dodaje, że dzięki temu na koniec 2012 r. udało się zatrzymać stopę bezrobocia na poziomie 13,4 proc.
Najwięcej pieniędzy (179 mln zł) wydano na dotacje dla rozpoczynających działalność gospodarczą. – To podbiło statystyki, bo gdy ktoś dostanie np. dotację, musi prowadzić firmę przez co najmniej rok. Tymczasem efektywność wydawanych środków mierzona jest po trzech miesiącach – ocenia raport Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Invest-Banku.
Pieniądze trafiły także na staże dla absolwentów i szkolenia dla bezrobotnych. Niestety, te ostatnie to zazwyczaj pieniądze wyrzucone w błoto. – Nie dość, że bezrobotni często uczą się rzeczy nam nieprzydatnych, bo urzędy nie biorą pod uwagę sytuacji na lokalnym rynku pracy, to w dodatku szkoleni są ci, których my nie chcemy zatrudnić, bo mają np. problem z alkoholem – mówi Jeremi Mordasewicz, ekspert Konfederacji Lewiatan. – Dlatego zamiast iść do urzędu, wolimy zapłacić za rekrutację agencji, która sprawdzi pracownika.
Przedsiębiorcy chcieliby sami prowadzić szkolenia. – Gdyby zamiast je kupować na rynku, wyznaczyć starszego pracownika do przeszkolenia nowego, kosztowałoby to o wiele mniej, a byłoby o wiele bardziej efektywne – podsumowuje Mordasewicz.