Szef Platformy Obywatelskiej jeszcze nie zdążył zostać premierem, a już jest jasne, że jego relacje z prezydentem to nie będzie nawet szorstka przyjaźń. To będzie stan permanentnej, czasami bardziej, a czasem mniej otwartej, politycznej wojny. I to nie dlatego, że Lech Kaczyński i Donald Tusk mają szczególnie paskudne charaktery czy dlatego, że się szczególnie osobiście nie lubią.
Wynika to wprost z ich osobistych politycznych planów. One powodują, że już dziś obaj politycy są bezpośrednimi konkurentami. I każdy ich krok, każdy gest, sukces, porażka są krokiem do przodu albo wstecz na drodze do prezydenckiego fotela w 2010 roku.
Celem obu panów jest prezydentura następnej kadencji. I nie ma w tym niczego złego. To normalne, że każdy chce wykonywać swoją funkcję jak najlepiej, tak by w przyszłości móc otrzymać nagrodę czy awans. Taka jest polityczna droga. Tyle że oceniając, analizując i przewidując rozwój politycznych wypadków, musimy zdawać sobie sprawę, że de facto rozpoczęła się właśnie bardzo długa kampania prezydencka, w której naprzeciw siebie stanęli Donald Tusk i Lech Kaczyński.
I oni sami, i ich polityczne otoczenie, doradcy i stratedzy, mają tego pełną świadomość. Prezydent od początku chce pokazać, kto jest ważniejszy i że jest w stanie upokorzyć drugą stronę. W warszawskim języku politycznym nazywa się to przeczołgiwaniem.
Najpierw przez kilka dni prezydent milczał, sprawiając, że wszyscy zaczęli mówić o tym, dlaczego nie składa gratulacji zwycięzcy wyborów. Lech Kaczyński odczekał trochę, po czym oznajmił, że jego poprzednik też nie gratulował zwycięzcy wyborów parlamentarnych. Po kilku następnych dniach oczekiwania zgodził się przyjąć u siebie przyszłego premiera. Oświadczył, że oczywiście desygnuje go. Ale te kilka dni teatru zapowiedziało już, czego będziemy świadkami przez najbliższe kilkadziesiąt miesięcy. Potem pojawiały się uwagi dotyczące Radka Sikorskiego i Zbigniewa Ćwiąkalskiego.