Ulubione hasło neoliberałów: „nie ma darmowych lunchów”, uzyskuje obecnie zupełnie nowe znaczenie. Rzeczywiście nie ma nic za darmo i za koszty deregulacji i prywatyzacji zawsze w końcu trzeba zapłacić. Dziś najważniejszym wyzwaniem jest zrozumienie, że pogoń za zyskiem za wszelką cenę nie jest receptą na rozwój gospodarczy i społeczny, ale po prostu sposobem podziału kosztów i zysków.
[srodtytul]Bogactwo skrapla się u góry[/srodtytul]
Jeśli rządy, ratując system bankowy, tylko przerzucą koszty działalności prywatnych przedsiębiorstw na ramiona podatników, a nie pójdzie za tym zdecydowana rekonstrukcja polityki w stronę regulacji rynków i demokratyzacji kontroli nad gospodarką, będziemy mieli do czynienia zaledwie z kolejną odsłoną funkcjonowania systemu, w którym zyski trafiają do najbogatszych, a koszty obciążają zwykłych ludzi.
Jeśli chcielibyśmy się dowiedzieć, kto od lat 70. zyskiwał na neoliberalnych reformach, wystarczy prześledzić dystrybucję bogactwa między najbiedniejsze i najbogatsze grupy ludności. W 1978 na najbogatszą część – 0,1 proc. – populacji USA przypadały 2 proc. dochodu narodowego. 20 lat później, w 1999, było to już 6 proc. Między 1979 a 2005 rokiem opodatkowane dochody najbogatszych Amerykanów (1 proc.) wzrosły o 176 proc., podczas gdy dochody najbiedniejszych (20 proc.) podniosły się zaledwie o 6 proc.
Właśnie to zjawisko kazało Barackowi Obamie stwierdzić, że bogactwo, zamiast spływać w dół zgodnie z obietnicami neoliberałów, raczej skrapla się u góry. Ten sam trend wystąpił w Wielkiej Brytanii i większości krajów, które dokonywały radykalnych reform rynkowych, takich jak Meksyk, Rosja czy Polska, gdzie różnice dochodowe znacząco się pogłębiały.Krótkie spojrzenie na system tworzony od lat 70. pozwala stwierdzić, że mamy do czynienia nie tylko z logiką wzrostu, która w ostatecznym rozrachunku ma się opłacać każdemu, ale przede wszystkim z systemem nierównego podziału bogactwa przesuwającego władzę ekonomiczną w ręce wąskiej elity.