Partia, czyli stwór jednogłowy

Partie opozycyjne nie będą w stanie walczyć z trzymaną przez Donalda Tuska za twarz Platformą, jeśli dopuszczą do wielogłosu i publicznych swarów w łonie własnych ugrupowań – pisze Marek Migalski, politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Aktualizacja: 05.11.2008 22:57 Publikacja: 05.11.2008 22:30

[ul][li]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/blog/2008/11/05/partia-czyli-stwor-jednoglowy/]blogu[/link][/li][/ul]

Jarosław Kaczyński i Grzegorz Napieralski mają rację eliminując kontestatorów swego jedynowładztwa w partii. Współczesne ugrupowania, zwłaszcza opozycyjne, muszą mieć jasne i niekwestionowane przywództwo. Inaczej nigdy nie będą atrakcyjną alternatywą dla koalicji rządzącej. Zarówno Ludwikowi Dornowi, jak i Wojciechowi Olejniczakowi chodziło w istocie o ograniczenie roli szefa partii i poszerzenie swoich wpływów.

[srodtytul]Bunt wiceprezesów[/srodtytul]

Zacznijmy od konfliktu w PiS. Chcąc go zanalizować bez popadania w telenowelową poetykę relacji z walki starych przyjaciół i opisu rozstania pełnego osobistych fobii, należy cofnąć się pamięcią o rok. Wtedy po przegranych przez Prawo i Sprawiedliwość wyborach parlamentarnych doszło do buntu trzech wiceprezesów: Ludwika Dorna, Kazimierza Ujazdowskiego i Pawła Zalewskiego. Postulowali oni ograniczenie jedynowładztwa Jarosława Kaczyńskiego i podzielenia się przez niego władzą z resztą kierownictwa partii, ze szczególnym uwzględnieniem ich samych. Zarzucali mu, że to przez niego partia przegrała, że jego decyzje miały dla tego faktu decydujące znaczenie.

Nie wskazywali, co w strategii i kampanii PiS było fatalnego, jakie błędy popełniono. Jedyne, czego się domagali, to zapewnienia, że w przyszłości decyzje będą podejmowane bardziej kolektywnie, a władza prezesa zostanie ograniczona.

Jeśli ktoś uważa, że chcieli podjęcia strategicznej zmiany linii programowej partii, to niech spróbuje przywołać ten plan. Niestety, niczego takiego wiceprezesi nie prezentowali. No, może poza tym, żeby się bardziej podobać wyborcom i poprawić wizerunek partii, ale to trochę za mało jak na uznanie tego za próbę istotnej zmiany, która byłaby zbawienna dla PiS. Dorn, Ujazdowski i Zalewski walkę z prezesem przegrali. Partia zdecydowanie poparła Kaczyńskiego. Dwaj ostatni zareagowali na to odejściem z PiS i zakładaniem nowej formacji – Polski XXI.

Były marszałek Sejmu wybrał inną taktykę – pozostał w partii, ale zajął się pracami w komisji zdrowia oraz… atakowaniem i oczernianiem swojego ugrupowania w mediach. Przez rok zdążył o nim powiedzieć, że podlega "susłoizacji", że jest ugrupowaniem eunuchów, że otoczenie prezesa to pudło rezonansowe, a część członków ma braki intelektualne. W ostatnim czasie, po nieuzasadnionej i krzywdzącej Dorna "aferze alimentacyjnej", wszedł z Kaczyńskim na drogę cywilnego procesu sądowego.

Poza tym wielokrotnie powtarzał, że partia jest źle zarządzana, że nie ma szans na odzyskanie władzy, że nie odnalazła się w opozycji. Już po wyrzuceniu z partii publicznie zastanawiał się, czy Kaczyński nie jest kamieniem młyńskim dla PiS i dlaczego jego przywództwo degeneruje partię.

[srodtytul]Wina Dorna[/srodtytul]

Warto zadać sobie pytanie, jak długo prezes mógł to tolerować. Jak długo mógł znosić publiczne, nagłaśniane w mediach, krytyczne uwagi pod swoim adresem oraz pod adresem swoich współpracowników, jak długo mógł się godzić na akceptację Dorna w roli enfant terrible swojej formacji? Gdybyż jeszcze były marszałek był politykiem przynoszącym partii dużą popularność, jak swego czasu Kazimierz Marcinkiewicz. Ale Dorn przez ostatnie lata raczej dostarczał partii problemów.

Jeśli zarzucał Kaczyńskiemu przegranie wyborów, to słuszna byłaby refleksja nad udziałem byłego marszałka w owej porażce. Uważam, że był on bodaj najlepszym po 1989 roku ministrem spraw wewnętrznych, ale jego publiczne wystąpienia i enuncjacje prasowe były dla partii katastrofalne w skutkach. Nazywał dziennikarzy ścierwojadami i porównywał do burych suk, wielokrotnie ich strofował i chciał ograniczać ich obecność w Sejmie. I bez względu na to, że często miał rację, to odbiór jego słów w nieprzychylnych PiS mediach, był fatalny. To on obrażał część polskiej inteligencji, nazywając ją wykształciuchami, dezawuował inteligencję humanistyczną, uważając, że jest ona dla jego partii stracona. Zapowiadał branie w kamasze lekarzy i domagał się, by pokazali, co mają w garażu. Czy tego typu sformułowania pomagały jego formacji w wygraniu wyborów, czy też przyczyniały się do jej klęski, o sprokurowanie której oskarżał prezesa?

Podkreślmy raz jeszcze, Dornowi nie chodziło o konkretną zmianę linii programowej partii, o jej jasno sprecyzowaną reformę. Nie, postulatem jego oraz pozostałych wiceprezesów było ograniczenie roli Kaczyńskiego, a rozszerzenie ich wpływów. Miało to w ich przekonaniu gwarantować formacji większe szanse wyborcze, ale nigdy nie sformułowali żadnej konkretnej wizji owej zmiany po ograniczeniu jedynowładztwa prezesa.

Nie ma żadnej gwarancji, że decyzje podejmowane przy współudziale Ujazdowskiego, Zalewskiego i Dorna prowadziłyby partię do zwycięstwa, a ich działalność w ostatnim roku raczej stawia pod znakiem zapytania perspektywę sukcesu PiS pod ich rządami.

[srodtytul]Słuszna decyzja Kaczyńskiego[/srodtytul]

Walka o władzę w partii zakończyła się dla Dorna klęską, co spowodowało jego marginalizację w ugrupowaniu i ostatecznie zakończyło się wykluczeniem byłego marszałka z partii. Poległ on w walce o władzę – oto clou sporu na linii Kaczyński – Dorn. Zresztą ten ostatni nie ukrywa tego w wywiadach udzielanych już po wyrzuceniu. Przewiduje, że PiS przegra kolejne wybory w latach 2009, 2010 i 2011, i wówczas będzie mógł na powrót powalczyć o przywództwo w partii z osłabionym tymi ewentualnymi porażkami prezesem.

Obsadzanie Kaczyńskiego w roli okrutnego, zaślepionego i krwiożerczego satrapy, a Dorna w roli rezonera, subtelnego i delikatnego intelektualisty, naiwnego marzyciela i niewinnej ofiary partyjnej urawniłowki jest z gruntu fałszywe.

Prezes partii zrobił to, co każdy inny rozsądny polityk zrobiłby na jego miejscu – obalił konkurenta do władzy, osobę szkodzącą wizerunkowi partii, dającą mediom i przeciwnikom politycznym pożywkę do walki z PiS. Decyzja Kaczyńskiego – z jego punktu widzenia i z punktu widzenia interesów jego partii – była słuszna.

[srodtytul]Zgubny wielogłos w SLD[/srodtytul]

Bardzo podobna, choć nie analogiczna, sytuacja miała miejsce w SLD. Tu także doszło do przesilenia – Grzegorz Napieralski ostatecznie pogrąża Wojciecha Olejniczaka, odbierając mu szefostwo klubu parlamentarnego. I jest to – w moim przekonaniu – decyzja równie słuszna. Bo także w SLD mieliśmy do czynienia z walką o władzę.

Choć przewodniczącym został Napieralski, to duża część działaczy SLD kontestowała jego pozycję. Liderem tej grupy był Olejniczak, a ostatnim bastionem tej wewnątrzpartyjnej opozycji – klub parlamentarny. Sytuacja ta co najmniej dwukrotnie naraziła partię na śmieszność: pierwszy raz przy okazji uchwalania ustawy medialnej, drugi – w ostatnich dniach, gdy tematem obrad był pakiet ustaw zdrowotnych. W obu przypadkach z ust obu liderów lewicy słychać było przeciwstawne stanowiska: Olejniczak zapowiadał poparcie inicjatyw rządowych, Napieralski był im przeciwny. Taka sytuacja nie może trwać wiecznie, jeśli SLD ma być poważnie traktowany jako przeciwwaga dla PO i PiS. Wyborcy lewicy nie są przyzwyczajeni do tego typu wielogłosu (wzmacnianego dodatkowo przez inne inicjatywy po lewej stronie sceny politycznej – dochodzące na przykład z SdPl czy z "Otwartej Polski"). Tolerowanie przez szefa partii sytuacji, w której jego decyzje są kontestowane przez klub parlamentarny, czyni go postacią śmieszną, a partię naraża na zarzut bycia raczej salonem dyskusyjnym niźli poważną alternatywą dla formacji prawicowych.

Jeśli Napieralski chce być traktowany serio, nie może dłużej tolerować samodzielności byłego przewodniczącego Sojuszu. Dlatego akcja obecnego szefa jest naturalna i pożyteczna dla partii. Jeśli znajdzie on dla Olejniczaka jakieś miejsce w ramach SLD (np. jako eurodeputowanego), partii wyjdzie to tylko na dobre.

[srodtytul]Pogrom pretendentów[/srodtytul]

Elementem odróżniającym ten konflikt od starcia w PiS był wymiar strategii politycznej dla Sojuszu. W przeciwieństwie do Dorna, Olejniczak nie tylko walczył o władzę, ale także chciał innego usytuowania swej partii na scenie politycznej. Ujmując to skrótowo – wolał częściej, niż rzadziej głosować razem z PO i popierać projekty rządowe.

Pomijając fakt, że głosowanie ramię w ramię z rządem jest dla partii opozycyjnej ryzykowne, to wspieranie akurat Platformy jest dla lewicy niebezpieczną pułapką. Jeśli bowiem PiS jest dla niej śmiertelnym wrogiem, to śmiertelnym zagrożeniem jest silna Platforma. Przepływy elektoratu między partiami Tuska i Olejniczaka były znaczące, nieporównywalne z przepływami na linii SLD – PiS, dlatego jeśli ktoś ma podkradać głosy Sojuszowi i na trwale marginalizować go na naszej scenie partyjnej, to jest to właśnie PO, a nie partia Kaczyńskiego. Zatem alianse z platformersami są dla SLD wyjątkowo niebezpieczne i lepiej zdaje się to rozumieć obecny jego szef. Platforma władająca mediami publicznymi, prywatyzująca służbę zdrowia przy pomocy Sojuszu czyni ów Sojusz zbędnym.

Wydaje się więc, że Napieralski ma rację, marginalizując Olejniczaka nie tylko z tych względów, dla których miał rację Kaczyński, eliminując Dorna – ma rację także dlatego, że jego koncepcja na funkcjonowanie partii w czasach dominacji PO jest lepsza niż koncepcja byłego szefa lewicy. Flirtowanie z PiS i prezydentem także jest obciążone ryzykiem, ale efektem takich sojuszy może być pogłębienie inercji w obozie rządzącym i sprokurowanie kłopotów Tuska. A w interesie i PiS, i SLD jest pognębienie rządzącej Platformy – przy spadku jej notowań zdołają się pożywić i Kaczyński, i Napieralski.

Fala krytyki, która przelała się przez łamy prasy po tym, gdy w obu partiach opozycyjnych doszło do pogromu pretendentów do władzy, była spowodowana tym, że obaj skazańcy (Dorn i Olejniczak) są być może sympatyczniejsi niż obecni szefowie PiS i SLD. Ale należy zrozumieć, że Kaczyński i Napieralski uderzyli w swoich krytyków nie tylko dlatego, że kontestowali oni ich przywództwo. Zrobili to także dlatego, że uciszenie wewnątrzpartyjnej opozycji służy popularności ich formacji. Nie da się skutecznie walczyć z trzymaną przez Tuska za twarz Platformą, dopuszczając do wielogłosu i publicznych swarów w łonie własnego ugrupowania. Dzisiejsze partie to stwory jednogłowe.

[ul][li]Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/blog/2008/11/05/partia-czyli-stwor-jednoglowy/]blogu[/link][/li][/ul]

Jarosław Kaczyński i Grzegorz Napieralski mają rację eliminując kontestatorów swego jedynowładztwa w partii. Współczesne ugrupowania, zwłaszcza opozycyjne, muszą mieć jasne i niekwestionowane przywództwo. Inaczej nigdy nie będą atrakcyjną alternatywą dla koalicji rządzącej. Zarówno Ludwikowi Dornowi, jak i Wojciechowi Olejniczakowi chodziło w istocie o ograniczenie roli szefa partii i poszerzenie swoich wpływów.

Pozostało 95% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości