Rozpędzić uczelniane stadka

Spłaszczajmy struktury organizacyjne na uczelniach. Kwestionujmy rację bytu zakładów i katedr. Czy naprawdę bez nich cokolwiek się zawali? Twórzmy zespoły doraźne nakierowane na konkretne projekty. Gdy projekt się kończy, nadchodzi czas na nowy krok w nieznane – apeluje naukowiec

Aktualizacja: 27.11.2008 08:12 Publikacja: 27.11.2008 03:58

Rozpędzić uczelniane stadka

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Googlinteligencja to nazwa nowej formy życia intelektualnego. Ale nie mam na myśli zalewających nas w mediach bylejakości i narcyzmu. Przeciwnie. Googlinteligencja to merytokracja wyzwolona z hierarchiczności i pretensjonalnej potrzeby rytuałów. To nasza nadzieja na postęp cywilizacyjny.

Rozwój googlinteligencji w Polsce następuje powoli – zbyt wolno jak na potrzeby chwili. Dlaczego? Na przeszkodzie stoi inteligencja tradycyjna, pełna zadęcia i zbędnej erudycji, niezdolna do przyjęcia innych niż ministerialne kryteriów jakości. Nazwijmy ją belwederinteligencją w hołdzie dla tego ukoronowania kariery: rytuału namaszczenia przez prezydenta dożywotnim tytułem belwederskiego profesora.

Wiem, że byłoby zręczniej, gdyby osoba wypowiadająca takie poglądy sama miała tytuł belwederski. Uchodziłaby wtedy za enfant terrible niesfornego, krytycznego i pękającego od intelektualnego fermentu. Autor bez szlifów belwederskich wygląda na frustrata, odreagowującego swoje zapiekłe żale wobec środowiska.

[srodtytul]Królowe pszczół[/srodtytul]

W pszczelim ulu robotnice mają uwstecznione jajniki, ponieważ wzrastają karmione substancją powodującą sterylizację. Tę magiczną substancję produkuje królowa roju. Wiele instytutów i katedr funkcjonuje dokładnie według tej samej metody – z tą różnicą, że atrofii podlegają umysły podwładnych szefa, i to niezależnie od płci. Wystarczy przejść się po krajowych uczelniach i instytutach badawczych, żeby zobaczyć te płochliwe stadka asystentów i adiunktów, spijających mądrość z warg swoich mistrzów. I jednocześnie niezdolnych do podejmowania jakichkolwiek decyzji zarówno administracyjnych lub menedżerskich, jak i merytorycznych. Oczywiście: przecież, zgodnie z nieformalną terminologią polskiej nauki, nie są samodzielni!

W świecie naszych udawanych karier akademickich, chronionych przed weryfikacją świata (dzięki Bogu za ten nasz język, niezrozumiały dla Anglosasów…), usamodzielnienie, czyli zmiana z akademickich kotów w stare wojsko, wymaga rytuału i kontroli.

Ministerstwo do dzisiaj sądzi, że habilitacja zmusza kadry do intelektualnego skoku. Jeżeli skokiem można nazwać 150 egzemplarzy pracy habilitacyjnej, zapakowanych w szary papier i upchniętych w wersalce… Na pewno jest to skok, ale na kasę – usankcjonowanie prawa do wieloetatowego i skwapliwego dawania uprawnień.

[wyimek]Wystarczy przejść się po krajowych uczelniach i instytutach badawczych, żeby zobaczyć te płochliwe stadka asystentów i adiunktów spijających mądrość z warg swoich mistrzów[/wyimek]

A ci biedni doktoranci: okropne, jak szybko przebiega proces belwederyzacji. Doktorantka w PAN – dla usprawiedliwienia, że robi notatki na pogniecionym karteluszku: “oj, przepraszam – oto stan polskiej nauki”. Oznacza to, że już wchłonęła jak gąbka cały system naszych akademickich kompleksów. Od kogo? Oczywiście od swoich mistrzów.

[srodtytul]Doktoranci wciąż niegotowi[/srodtytul]

Schowajmy młodego człowieka w permanentnych zakładach, katedrach lub instytutach... Intelektualna ucieczka z nich jest niemożliwa – bez zgody przełożonych, którzy decydują o wszystkim. Dlaczego kandydowanie do stypendium naukowego, fundowanego przez znaną firmę kosmetyczną w Polsce, uzależnione jest od uzyskania zgody kierownika jednostki? Wiele osób uważa to za najbardziej naturalny wymóg, ale czyż nie widać, jak bardzo jest on restrykcyjny, i jak bardzo naraża na fochy i dominację ze strony szefa?

Poparcie lub akceptacja szefa jest niezbędna, aby przebiegła jakakolwiek funkcja życiowa młodego badacza: wyjazd na konferencję do Wąchocka czy wysłanie artykułu do Zeszytów Akademii Podstawowych Problemów Marketingu w Mińsku. Dlaczego niezbyt młoda pani docent w jednej z krakowskich uczelni przez pięć lat po habilitacji nie mogła doczekać się zgody od swojej siwowłosej przełożonej na poprowadzenie doktoranta? Bo, rzekomo, nie była gotowa.

Mój amerykański promotor był gotowy zaledwie parę lat po swoim doktoracie (czyli nawet nie habilitacji), gdy zostałem jego doktorantem, i była to sytuacja typowa.

[srodtytul]Wyzwalanie mistrza[/srodtytul]

W polskiej świadomości mocno utrwalony jest wzorzec kariery rzemieślniczej – terminowanie pod okiem mistrza oraz egzamin na czeladnika. Wyzwolić się – cóż za symptomatyczne określenie! A jednocześnie – jak mylące, wszak czeladnikowi daleko do samodzielności.

Dopiero po latach czeladnik staje się mistrzem, gdy zda kolejny egzamin. Ogromnie ważne jest uświadomienie sobie, że jest to tylko jeden z możliwych sposobów edukacji i kariery zawodowej. Czy musimy skazywać młodych ludzi na konieczność wyzwalania się, zamiast bycia sobie sterem, żeglarzem i okrętem, nim siwizna oprószy ich skronie?

Słyszy się czasami biadanie: zmarł i nie wychował następcy. Taki sąd jest błędny i szkodliwy! W nauce nie powinno być dziedziców i następców. Gdy odchodzi zasłużony luminarz, jego stadko trzeba rozpędzić na cztery wiatry.

Kto zajmie jego pokój? Ktoś z zewnątrz, wyłoniony w drodze konkursu. Czy będzie kontynuował tematykę badawczą poprzednika? Może tak, a może nie. Nowa pani lub nowy pan na włościach wprowadzi być może inne metody badawcze, nowe kontakty naukowe i nowe spojrzenie na te same sprawy. Ta okrutna metoda postępowania, polegająca na wyżarzaniu śladów po poprzednich lokatorach katedry, zakładu lub laboratorium to gwarancja na utrzymanie świeżości i aktualności frontu badawczego. Nowa merytokracja musi mieć szansę wejścia.

Zamiast terminowania – przedsiębiorczość. Przedsiębiorca nie pyta nikogo o zdanie: zakłada firmę, z niesmakiem żegluje przez pola minowe przepisów skarbowych i “przedsiębierze”. Tworzy miejsca pracy, wdraża innowacyjne produkty – i to najmniejszym możliwym kosztem, bo B+R, czyli badania i rozwój, realizowane są często przez samego przedsiębiorcę późnym wieczorem przy kuchennym stole, z kalkulatorem w ręku.

Czy się uda? Czy produkt się sprzeda? O tym zadecyduje rynek, a nie eksperci instytutu resortowego. A rynek ma zawsze rację, nawet jeżeli drzemy włosy z głowy i zaklinamy się, że jej nie ma. Tyle że musi to być zdrowy rynek, a nie arena ministerialnych sądów kapturowych i rytuałów odgrywanych przez – mafijne w charakterze – korporacje, kongregacje, cechy, izby i naczelne rady.

W nauce anglosaskiej o zarządzaniu istnieje pojęcie “intrapreneurship”, którego esencją jest promowanie ducha przedsiębiorczości wewnątrz firmy, czyli w obrębie istniejącej instytucji. Chodzi właśnie o to, aby uelastycznić skostniałe formy, gdy nie mamy możliwości tworzenia własnych.

W uczelniach spłaszczajmy zatem struktury organizacyjne. Kwestionujmy raison d’etre zakładów i katedr. Czy naprawdę bez nich cokolwiek się zawali? Twórzmy zespoły doraźne, o skali czasowej paru lat, nakierowane na konkretne projekty. Gdy projekt się kończy, nadchodzi czas na nowy krok w nieznane. Nie oznacza to rezygnacji z etatów, ale i ten fundament naszego świata akademickiego jest, przynajmniej w części, do zakwestionowania.

W USA, na tzw. miękkich pieniądzach (czyli kontraktach płaconych z grantów), żyje wielusettysięczna rzesza tzw. postdoctoral fellows, czyli najbardziej produktywnych i twórczych, ale bezetatowych, pracowników nauki.

[srodtytul]Prawdziwe autorytety[/srodtytul]

Nasza młoda googlinteligencja nie powinna mieć czasu ani ochoty na roztrząsanie kłopotów belwederinteligencji. Cechować ją powinna umiejętność reinwencji, czyli wymyślania się od nowa, niebrania niczego bezkrytycznie, kwestionowania autorytetów, niezależnie od wieku, dostojeństwa i przeszłych zasług.

Taka kuracja na ogół dobrze robi tymże autorytetom, chociaż niektóre z nich obrażą się śmiertelnie. Jednocześnie trzeba podkreślić: absolutnie nie oznacza to, że nie potrzebujemy autorytetów, ale pozwólmy, aby stworzyły się same. I nie zwracajmy uwagi na ministerialnych urzędników biegających wśród nich z miarkami, aby nam powiedzieć, które autorytety są prawdziwe.

[i]Autor jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego i Harvard University. Jest dziekanem Wydziału Przedsiębiorczości i Zarządzania w Wyższej Szkole Biznesu – National-Louis University w Nowym Sącz[/i]u

Googlinteligencja to nazwa nowej formy życia intelektualnego. Ale nie mam na myśli zalewających nas w mediach bylejakości i narcyzmu. Przeciwnie. Googlinteligencja to merytokracja wyzwolona z hierarchiczności i pretensjonalnej potrzeby rytuałów. To nasza nadzieja na postęp cywilizacyjny.

Rozwój googlinteligencji w Polsce następuje powoli – zbyt wolno jak na potrzeby chwili. Dlaczego? Na przeszkodzie stoi inteligencja tradycyjna, pełna zadęcia i zbędnej erudycji, niezdolna do przyjęcia innych niż ministerialne kryteriów jakości. Nazwijmy ją belwederinteligencją w hołdzie dla tego ukoronowania kariery: rytuału namaszczenia przez prezydenta dożywotnim tytułem belwederskiego profesora.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości
Publicystyka
Jerzy Haszczyński: Sędziowie decydują o polityce Rumunii
Publicystyka
Marek Migalski: Prawa mężczyzn zaważą na kampanii prezydenckiej?
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Publicystyka
Zuzanna Dąbrowska: Szary koń poszukiwany w kampanii prezydenckiej
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką