Ogłoszone przez minister edukacji Katarzynę Hall reformy znalazły się w Sejmie. W mediach odbywa się cząstkowa dyskusja na ich temat. A to gdzieś się pojawi posyłanie sześciolatków do szkoły, a to prywatyzowanie oświaty. Ot, reforma, jakich wiele. Ale o co w niej chodzi naprawdę, nie bardzo wiadomo.
[srodtytul]Zielone światło dla małych szkół[/srodtytul]
Nowelizacja tymczasem decentralizuje nadzór nad oświatą i ułatwia uspołecznianie edukacji. Obie kwestie od dawna były problemem. Po reformach w drugiej połowie lat 90. kuratoria miały realizować politykę ministra w terenie i wspomagać w sprawowaniu nadzoru, pozbywając się większości uprawnień administracyjnych. Idea była dobra, ale nie została do końca zrealizowana. Przeciwnie, w kolejnych latach dokładano kuratoriom obowiązków związanych raczej z administrowaniem niż nadzorem.
Podobnie rzecz się ma z uspołecznieniem edukacji. W dużych miastach nie było problemu: powstawały szkoły prowadzone przez stowarzyszenia oświatowe, które zwykle znajdowały chętnych. Tak jak szkoły samorządowe i prywatne.
Inaczej było na wsi i w małych miasteczkach. Tam samorządy, nie mogąc finansować szkół z małą ilością niewielkich klas, próbowały je likwidować. W wielu wypadkach zagrożenie to mobilizowało rodziców i nauczycieli, by szkoły prowadzić samodzielnie. Eksperyment się powiódł. „Małe szkoły” prowadzone przez stowarzyszenia często okazują się lepsze od szkół samorządowych. Ograniczają postawę roszczeniową rodziców na rzecz poczucia odpowiedzialności. Są sprawnie zarządzane i tańsze. Jeśli szkoły nie stać na sprzątaczkę, sprzątają rodzice. Jeżeli trzeba wymieniać okna, składa się na nie społeczność. Niezadowolone są jedynie związki zawodowe, bo w takich szkołach nie obowiązuje Karta nauczyciela, i tym należy tłumaczyć w dużej części opór środowisk związkowych przeciwko takiemu uspołecznianiu oświaty.