Często narzekamy na to, że Jarosław Kaczyński i Donald Tusk nie dogadali się i nie utworzyli po wyborach 2005 roku wspólnego rządu. I tego typu pretensje są jak najbardziej uzasadnione – dzisiaj polityka nie wyglądałaby tak jałowo, a kraj byłby w o wiele lepszej kondycji, po znaczących i wzmacniających go reformach. Głównymi gośćmi programów telewizyjnych nie byliby Palikot, Niesiołowski, Karpiniuk, Brudziński czy Cymański; nie zajmowalibyśmy się posłanką Kruk, wózkami golfowymi na Cyprze czy listą nieobecności na tej czy innej gali.
Byłyby, co oczywiste, spory i wojny, ale toczone o sprawy ważne, czasami najważniejsze. I byłyby one prowadzone nie zamiast poważnej polityki, jak ma to miejsce obecnie, ale dla niej. PR i marketing byłyby stosowane, ale nie jako puste narzędzia, sztuka dla sztuki, erzac realnego sporu, ale jako pomocne instrumenty w „robieniu polityki”, budowaniu państwa.
[srodtytul]Triumf populistów[/srodtytul]
Gdyby doszło do zawarcia tej koalicji, to dzisiaj mijałby trzeci już rok wspólnych rządów PO i PiS. Stosunki między premierem Kaczyńskim a wicepremierem Rokitą nie należałyby do wzorowych, marszałek Tusk zapewne wojowałby z szefem MSWiA Dornem, a konflikty na linii minister transportu Polaczek – minister finansów Gilowska też gorszyłyby opinię publiczną.
Przypomnijmy sobie zmęczenie koalicjami SLD – PSL u progu czwartego roku wspólnych rządów czy atmosferę w gabinecie AWS – UW na wiosnę 2000 roku. W polskich realiach koalicjanci po jakimś czasie zamieniają się we wrogów i stają się obiektem swych ulubionych wzajemnych ataków. W polityce czas płynie szybciej niż w realnym życiu – koalicja po trzech latach jest jak małżeństwo po latach siedmiu – zmęczone sobą, podejrzliwe, poranione. Tym bardziej że nowe wybory tuż za progiem i trzeba zacząć się przymilać wyborcom bez oglądania się na lojalność wobec partnera koalicyjnego.