Środowe przemówienie to być może najważniejszy moment w dotychczasowej historii rządów Baracka Obamy.
Prezydent, który zgodnie z wyborczymi zapowiedziami wziął się poważnie za rogi z największym bykiem amerykańskiej sceny politycznej, jakim jest reforma zdrowia, jest w defensywie. Przez całe lato poparcie opinii publicznej tak dla reformy, jak i dla niego samego spadało. Konserwatywni rywale uczynili z całej sprawy symbol „socjalistycznego zagrożenia”, jakie dla kraju stanowić mają rządy Obamy.
Co gorsza, propozycja stworzenia państwowego programu będącego alternatywą dla prywatnego sektora ubezpieczeń (i sposobem na objęcie ochroną uboższych) wywołała rozłam w jego własnej partii. Lewe skrzydło demokratów mówi: nie ma reformy bez opcji państwowej. Prawe, bardziej konserwatywne, odpowiada: opcja państwowa po naszym trupie. Co gorsza, do reformowania nie pali się cała wielka rzesza wyborców, którzy mają ubezpieczenie i są z niego całkiem zadowoleni. Mówiąc o potrzebie zmian, Obama odwołuje się do 46 mln nieubezpieczonych, ale miliony innych się zastanawiają: co ja będę z tego miał poza tym, że pieniądze z moich podatków pójdą na wsparcie kogoś innego?
Czasu na rozwiązanie wewnątrzpartyjnych sporów i przekonanie sceptyków Obama ma mało. Do końca roku czeka go batalia w sprawie zamknięcia obozu w Guantanamo. Narasta społeczny opór wobec wojny w Afganistanie, rośnie bezrobocie, wciąż trwa kryzys. Piętrzą się trudne decyzje w polityce zagranicznej.
Od tego, jak odebrane zostanie środowe przemówienie, zależy, ile siły będzie miał prezydent, by stawić czoło wszystkim tym wyzwaniom. Jeśli uda mu się przeforsować znaczącą reformę lecznictwa – jako pierwszemu prezydentowi od czasu, gdy przed stuleciem rozpoczęły się w Ameryce dyskusje na ten temat – stanie się bohaterem.