Gdyby na jakimś uniwersytecie powstawała nowa katedra wiedzy o UE, jej szefem z powodzeniem mógłby zostać Aleksander Łukaszenko. Jak mało kto jest on bowiem specjalistą od Unii Europejskiej. Doskonale wyzyskuje jej słabości, dostrzega, że Bruksela przedkłada nawet mało znaczące zyski ponad prawa człowieka oraz skutecznie odpowiada na potrzebę medialnych sukcesów demokratycznie wybranych polityków Europy.[wyimek]Żeby przetrwać w środku Europy, prezydent Białorusi musiał opanować sztukę gry na czas i rozgrywania ambicji partnerów z Zachodu [/wyimek]
Łukaszenko, jak każdy dyktator, chce utrzymać władzę i zabezpieczyć przyszłość swojej rodziny. Kiedyś się zorientował, że trudno będzie tego dokonać z Rosją, ponieważ Moskwa, która od lat sponsoruje gospodarkę Białorusi, ani myśli udzielać mu dłuższej gwarancji utrzymania władzy. Tym bardziej że Władimir Putin pamięta, iż Łukaszenko zamierzał zostać przywódcą Związku Rosji i Białorusi. Białoruski prezydent znalazł więc innego naiwnego: Unię Europejską. Ta zaś dała sobie wmówić, że celem Łukaszenki jest uchronienie Białorusi przed Moskwą.
[srodtytul]Rozchwiana polityka[/srodtytul]
Ponieważ chce utrzymać władzę, białoruskiemu dyktatorowi zależy na wsparciu Brukseli. Potrzebuje on pomocy ekonomicznej i ciągłego legitymizowania jego władzy przez polityków z UE w trakcie publicznych spotkań, które białoruska telewizja pokazuje potem jako dowód na to, że „Baćka” cieszy się poparciem takich postaci jak Silvio Berlusconi, Dalia Grybauskait? czy Radosław Sikorski.
W tej sytuacji istotnym elementem nacisku byłaby już sama groźba restrykcji. Skoro jednak UE wzdraga się na sam pomysł sankcji bankowych wobec kilkunastu urzędników reżimu, Łukaszenko śpi spokojnie. Jego sny są kolorowe także dlatego, że faktycznie nigdy nie zastosowano wobec Białorusi ani przysłowiowego kija, ani marchewki, chociaż komentatorzy powtarzają to jak mantrę.