Męskie rozmowy z dyktatorem

Unijni politycy jak ognia unikają oceniania sytuacji na Białorusi nie dlatego, że jej nie rozumieją. Powodem jest strach, że wywołają gniew Aleksandra Łukaszenki, co spowoduje zmniejszenie obrotów kilku europejskich koncernów – pisze europoseł PiS

Aktualizacja: 01.03.2010 00:55 Publikacja: 01.03.2010 00:53

Męskie rozmowy z dyktatorem

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

Red

Gdyby na jakimś uniwersytecie powstawała nowa katedra wiedzy o UE, jej szefem z powodzeniem mógłby zostać Aleksander Łukaszenko. Jak mało kto jest on bowiem specjalistą od Unii Europejskiej. Doskonale wyzyskuje jej słabości, dostrzega, że Bruksela przedkłada nawet mało znaczące zyski ponad prawa człowieka oraz skutecznie odpowiada na potrzebę medialnych sukcesów demokratycznie wybranych polityków Europy.[wyimek]Żeby przetrwać w środku Europy, prezydent Białorusi musiał opanować sztukę gry na czas i rozgrywania ambicji partnerów z Zachodu [/wyimek]

Łukaszenko, jak każdy dyktator, chce utrzymać władzę i zabezpieczyć przyszłość swojej rodziny. Kiedyś się zorientował, że trudno będzie tego dokonać z Rosją, ponieważ Moskwa, która od lat sponsoruje gospodarkę Białorusi, ani myśli udzielać mu dłuższej gwarancji utrzymania władzy. Tym bardziej że Władimir Putin pamięta, iż Łukaszenko zamierzał zostać przywódcą Związku Rosji i Białorusi. Białoruski prezydent znalazł więc innego naiwnego: Unię Europejską. Ta zaś dała sobie wmówić, że celem Łukaszenki jest uchronienie Białorusi przed Moskwą.

[srodtytul]Rozchwiana polityka[/srodtytul]

Ponieważ chce utrzymać władzę, białoruskiemu dyktatorowi zależy na wsparciu Brukseli. Potrzebuje on pomocy ekonomicznej i ciągłego legitymizowania jego władzy przez polityków z UE w trakcie publicznych spotkań, które białoruska telewizja pokazuje potem jako dowód na to, że „Baćka” cieszy się poparciem takich postaci jak Silvio Berlusconi, Dalia Grybauskait? czy Radosław Sikorski.

W tej sytuacji istotnym elementem nacisku byłaby już sama groźba restrykcji. Skoro jednak UE wzdraga się na sam pomysł sankcji bankowych wobec kilkunastu urzędników reżimu, Łukaszenko śpi spokojnie. Jego sny są kolorowe także dlatego, że faktycznie nigdy nie zastosowano wobec Białorusi ani przysłowiowego kija, ani marchewki, chociaż komentatorzy powtarzają to jak mantrę.

Sankcje wobec tego kraju ograniczyły się zaledwie do utrudnień wizowych w 2006 roku dla niewielkiej grupy osób i cofnięcia preferencji celnych w 2007 roku. Już rok później zawieszono większość ograniczeń, choć Łukaszenko nie wpuścił ani jednego przedstawiciela opozycji do parlamentu i nie zaprzestał nękania własnego społeczeństwa.

Podobnie ostatnie tygodnie były przykładem rozchwianej polityki wobec Białorusi. Dwa dni po tym, gdy 20 i 21 stycznia białoruska milicja napadła na Dom Polski w Iwieńcu, minister Sikorski „po męsku” rozmawiał z ministrem spraw zagranicznych Białorusi Siergiejem Martynowem. Mimo to już 9 lutego białoruskie służby bezpieczeństwa siłą usunęły Polaków z ich własnego budynku. Zaplanowanej na 12 lutego wizyty Martynowa w Warszawie nie przełożono, chociaż przygotowaną umowę o małym ruchu granicznym mogli podpisać z powodzeniem wiceministrowie.

Równolegle trwały dalsze represje wobec Polaków, które po wyjeździe Martynowa i kolejnej „męskiej rozmowie” z Sikorskim osiągnęły skalę nieznaną od pięciu lat, czyli od czasu, kiedy ostatni raz UE skutecznie zastosowała ograniczenia we wpuszczaniu na swój teren najważniejszych białoruskich polityków.

Gdyby Łukaszenko poważnie potraktował nowe otwarcie, zaprzestałby na prośbę Brukseli prześladowań opozycji. A jeśli są one zewnętrznymi prowokacjami, to najlepszy dowód, że dyktator i tak już nie panuje nad sytuacją w swoim kraju, zatem nie może się uchronić od połączenia z Rosją.

W rezultacie władze białoruskie nie ustąpiły nawet na krok. W czasie gdy eurodeputowani PO Jacek Saryusz-Wolski i Jacek Protasiewicz demonstrowali wsparcie dla lidera białoruskiej opozycji Aleksandra Milinkiewicza i szefowej Związku Polaków na Białorusi Andżeliki Borys oraz zabiegali o przyjęcie w Parlamencie Europejskim odpowiedniej uchwały, minister Sikorski poleciał do Kijowa, by skorzystać z okazji do kolejnego spotkania z Martynowem i zorganizowania za jego pośrednictwem rozmowy z Łukaszenką. Podobno polskie media, na prośbę służb prasowych naszego ministerstwa, życzliwie nie pokazały całej konferencji z dyktatorem.

Nie jest jasne, czy celem powstania zapowiedzianej wówczas komisji nie będzie ostatecznie zalegalizowanie „szabru”, czyli oddanie reżimowi zbudowanych za polskie pieniądze domów przeznaczonych dla ZPB. Czy też komuś nie przyjdzie do głowy przekonywanie ZPB do popierania nowej linii w imię „świętego spokoju”.

Tymczasem białoruska i rosyjska propaganda przekonuje o nielojalnej postawie białoruskich Polaków. Ta argumentacja była zresztą wykorzystana jako pretekst do niedawnych manewrów wojskowych Zapad 2009. Ani wówczas, ani obecnie UE właściwie nie zareagowała. Innymi słowy Łukaszenko ma prawo nie dostrzegać żadnego związku pomiędzy swoimi represjami a odpowiedziami UE. Wydaje się, że wobec bierności Komisji Europejskiej przyjął wręcz taktykę na przeczekanie Polaków.

Czy nasza postawa była odpowiednio konsekwentna, by postulaty dotyczące przestrzegania praw człowieka na Białorusi zostały wzięte pod uwagę w Mińsku lub choćby w Brukseli? Czy z tego punktu widzenia wizyta Berlusconiego w Mińsku oraz inne spotkania były wsparciem dla Łukaszenki czy dla białoruskiego społeczeństwa? Jakie mają być rezultaty takiej polityki? Czy groźby wobec „Baćki” nie były zaledwie wysiłkami papierowego smoka?

[srodtytul]Jedyny sukces Polski[/srodtytul]

UE jest w dwuznacznej sytuacji. Pierwsze – być może w zamierzeniach słuszne – kroki, do których Bruksela przed dwoma laty przekonała Sikorskiego, wynikały z interesów dwóch czy trzech państw. Może to właśnie dlatego szefowa unijnej dyplomacji Catherine Ashton ogranicza się do wypowiedzi za pośrednictwem rzecznika? To, że Sikorskiemu udało się ją skłonić chociaż do tego, to bodajże jedyne osiągnięcie Polski w tej awanturze.

Unijni politycy, z chlubnym wyjątkiem Jerzego Buzka, jak ognia unikają oceniania sytuacji na Białorusi nie dlatego, że jej nie rozumieją, i nie dlatego, iż chodzi o polską mniejszość. Powodem milczenia jest strach, że upominanie się o prawa człowieka w kraju, gdzie cenzura, prześladowania politycznych przeciwników i ataki na przedsiębiorców czy dziennikarzy są codziennością, spowoduje gniew Łukaszenki i zmniejszy obroty kilku europejskich koncernów.

Swoją drogą, mimo że Polska stanęła w awangardzie „odmrażania” relacji z przedstawicielami reżimu Łukaszenki, dane statystyczne nie wskazują, aby nasze firmy dołączyły do tego biznesowego koncertu.

[srodtytul]Za parawanem[/srodtytul]

Metodą na uregulowanie sytuacji na Białorusi może być cicha dyplomacja, która za parawanem poufnych rozmów podejmuje próby rozwiązywania problemów. Gdyby minister Sikorski naprawdę pragnął milczenia wokół polityki białoruskiej, nie aranżowałby pokazowych konferencji prasowych z Martynowem i Łukaszenką. Poradziłby się dyskretnie jednej czy drugiej osoby i to nie tylko tych związanych z nim służbowo czy politycznie. Informowałby o planowanych krokach polityków opozycji i komentatorów, licząc, że dzięki temu powstrzymają się od niepotrzebnych wypowiedzi i zachowają dyskrecję.

Nic takiego jednak nie zachodzi. Najwyraźniej w miejsce oczekiwanego sukcesu wkradły się poważne kłopoty. To stąd ucieczka do argumentów w stylu, że krytycy polityki MSZ „chcą wojny z Białorusią”, i wyśmiewania nigdy niewypowiedzianych przez nich poglądów. Albo powtarzanie, że poprzednicy prowadzili politykę sankcji, licząc, iż nikt nie będzie pamiętał, że po 2004 roku Polska ograniczyła się do zastosowania unijnych restrykcji, które w niczym nie przypominały tradycyjnych sankcji ekonomicznych. Nie ma też sensu zarzut o upolitycznianiu problemu, skoro to premier Donald Tusk jeszcze jako kandydat na prezydenta składał obietnice Andżelice Borys.

Żeby przetrwać w środku Europy, prezydent Białorusi musiał opanować sztukę gry na czas i rozgrywania ambicji partnerów z Zachodu. Dlatego jeśli zwróci kilkanaście domów polskich i umożliwi normalną działalność ZPB, to uwierzę, że polityka z alei Szucha przynosi korzyść, i publicznie pogratuluję polskiemu ministrowi spraw zagranicznych. Natomiast, jeśli cała sytuacja skończy się zaledwie pozornymi ruchami, jak przejściowe złagodzenie kursu wobec Polaków, a na widelec zostaną wzięci na przykład protestanci, to znaczy, że daliśmy się wmanewrować we front podbudowywania pozycji dyktatora.

I nie widzę powodu, by w demokratycznym kraju unikać dyskusji na ten temat – dopóki istnieją gazety gotowe drukować rzeczowe polemiki. Zwłaszcza że po „męskich rozmowach” zobowiązania poprawy sytuacji składane były publicznie.

[i]Autor jest historykiem, europosłem Prawa i Sprawiedliwości. W rządzie Jarosława Kaczyńskiego był wiceministrem spraw zagranicznych[/i]

[ramka][srodtytul]Pisał w opiniach:[/srodtytul]

[b]Paweł Zalewski [link=http://www.rp.pl/artykul/439002.html]Błąd w myśleniu o Białorusi[/link] 25 lutego 2010[/b][/ramka]

Gdyby na jakimś uniwersytecie powstawała nowa katedra wiedzy o UE, jej szefem z powodzeniem mógłby zostać Aleksander Łukaszenko. Jak mało kto jest on bowiem specjalistą od Unii Europejskiej. Doskonale wyzyskuje jej słabości, dostrzega, że Bruksela przedkłada nawet mało znaczące zyski ponad prawa człowieka oraz skutecznie odpowiada na potrzebę medialnych sukcesów demokratycznie wybranych polityków Europy.[wyimek]Żeby przetrwać w środku Europy, prezydent Białorusi musiał opanować sztukę gry na czas i rozgrywania ambicji partnerów z Zachodu [/wyimek]

Pozostało 94% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości