Brońmy autorytetu konstytucji

Polska ustawa zasadnicza jest aktem nowoczesnym, opartym na pozytywnym przesłaniu, i nie powinna być samoistnym źródłem trudności w kierowaniu państwem – twierdzi prawnik Piotr Winczorek

Publikacja: 13.07.2010 18:56

Piotr Winczorek

Piotr Winczorek

Foto: Fotorzepa, Rafał Guz rg Rafał Guz

Joseph Raz, znakomity oksfordzki filozof i teoretyk prawa, jedną ze swoich najbardziej znanych książek zatytułował: „Autorytet prawa”. Czy prawu dla jego istnienia nie wystarcza to, że jest tworzone przez instytucje władzy publicznej i uzyskuje wsparcie z ich strony? Otóż, jakkolwiek wsparcie takie jest niezbędne, to nie wystarcza. Konieczne jest ponadto oparcie prawa na argumentach, które mogą przekonać adresatów norm do spontanicznego podporządkowania się jego postanowieniom. Istotną rolę w tym względzie grają argumenty o charakterze moralnym, choć prawo i moralność to dwa odrębne porządki normatywne. Prawu, aby z martwych ustawowych zapisów przeobraziło się w fakt, potrzebny jest społeczny autorytet. To on w ostatecznym rachunku przesądza o istnieniu prawa i o jego rzeczywistej mocy.

Koncept, do jakiego odwołuje się Joseph Raz, chciałbym odnieść do konstytucji, zwłaszcza współczesnej konstytucji polskiej. O ile bowiem ustawy, rozporządzenia, umowy międzynarodowe obowiązują w porządku wewnętrznym z mocy konstytucji, o tyle sama konstytucja znajduje wsparcie jedynie w autorytecie, jakim cieszyć się powinno prawo.

[srodtytul]Brak szacunku dla prawa[/srodtytul]

Polacy nie są narodem szczególnie skłonnym do poszanowania prawa. Prawo nie jest darzone przez nich przesadnym autorytetem. Dlaczego tak się dzieje, wiele by mówić. Nasza przeszłość, w tym z czasów już odległych, bo jeszcze przedrozbiorowych, nie dostarcza najlepszych przykładów. Nawet największa polska duma, ustawa rządowa z 3 maja 1791 r., stała się aktem powszechnie czczonym dopiero po upadku Rzeczypospolitej. Bezpośrednio po jej uchwaleniu była przedmiotem kontestacji ze strony wpływowych środowisk magnackich i szlacheckich, do tego stopnia gwałtownej, iż w obronie konstytucji trzeba było prowadzić działania wojenne, a i te nie zapewniły jej sukcesu.

Późniejsze dzieje kultury prawnej, w tym dzieje konstytucjonalizmu (konstytucje: Księstwa Warszawskiego, Rzeczypospolitej Krakowskiej i Królestwa Polskiego) na ziemiach polskich też nie napawały optymizmem. Obowiązujące na nich prawo było w przeważającej mierze narzucone przez obce mocarstwa, a zatem wrogo postrzegane przez znaczną część środowisk polskich, zwłaszcza w zaborze rosyjskim.

Istotna zmiana nastąpiła po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości w 1918 r. Ale i wówczas konstytucja nie stała się aktem powszechnie szanowanym. O konstytucji z 1921 r. w słowach obraźliwych wypowiadał się marszałek Józef Piłsudski. Nie wahał się on w 1926 r. wystąpić zbrojnie przeciw rządom parlamentarnym opartym na tym akcie. Konstytucja z 1935 r., uchwalona w sposób nie całkiem poprawny, usankcjonowała wprowadzenie w Polsce rządów autorytarnych. Podważało to jej autorytet, przynajmniej w oczach demokratycznej i antysanacyjnej opozycji.

Losy konstytucjonalizmu w okresie powojennym przedstawiały się bardzo nieciekawie. Nieuchylona oficjalnie konstytucja z 1935 r. została uznana za nieobowiązującą przez zdominowany przez komunistów obóz rządzący. Za podstawę ustroju państwa przyjął on, cokolwiek miałoby to znaczyć, „demokratyczne zasady konstytucji z 1921 r.”. Zostały one uzupełnione w 1947 r. drugą w naszych dziejach, lecz nie ostatnią, małą konstytucją. Rzeczywistość polityczna była zdecydowanie odmienna od tego, co zapowiadały te akty. Rozbieżność między uregulowaniami normatywnymi a stanem faktycznym, zwłaszcza w dziedzinie praw i wolności obywatelskich, pogłębiona została wraz z przyjęciem w 1952 r. konstytucji PRL. Niektórzy komentatorzy pocieszali, że zmiany wprowadzone do niej w 1976 r., polegające między innymi na usankcjonowaniu „przewodniej roli PZPR w budowie socjalizmu”, przybliżają jej uregulowania do stanu rzeczywiście panującego, a zatem urealniają jej postanowienia. Niewielka to była jednak pociecha.

[srodtytul]Polityczna igraszka[/srodtytul]

Żadna z dotychczasowych polskich konstytucji nie znała prawdziwie skutecznego, instytucjonalnego mechanizmu ochrony ich unormowań przed naruszeniami dokonywanymi przez prawodawcę działającego za pośrednictwem ustaw lub aktów niższego szczebla. Dopiero powołanie Trybunału Konstytucyjnego (1982/1985 r.) i powierzenie mu orzecznictwa ze skutkiem ostatecznym i powszechnie obowiązującym (od 1999 r.) w kwestii konstytucyjności ustaw rzecz w znacznej mierze, choć nie całkowicie, uporządkowało.

Przemiany ustrojowe z lat 1989 – 1992 pchnęły sprawę konstytucjonalizmu polskiego z martwego punktu. Jednakże skomplikowany i trudny do wyjaśnienia obywatelom stan prawny z lat 1992 – 1997, w którym współistniały, uzupełniając się nawzajem, trzy akty fundamentalnej rangi (w tym jeden noszący datę 22 lipca 1952 r.), nie sprzyjał umocnieniu autorytetu konstytucji. Nakładało się na to dążenie różnych ośrodków władzy – z prezydenckim (w latach 1990 – 1995) przede wszystkim – do rozciągania jej przepisów w taki sposób, aby przemawiały na ich korzyść w konfliktach o prymat w systemie ustrojowym państwa.

Uchwalenie ustawy zasadniczej z 1997 r. było, moim zdaniem, najpomyślniejszym wydarzeniem w dziejach polskiego konstytucjonalizmu od ponad dwóch wieków, i to niezależnie od silnych oporów, jaki akt ten wywoływał w okresie przygotowywania w Zgromadzeniu Narodowym i w czasie poprzedzającym referendum zatwierdzające. Jest to akt nowoczesny, oparty na pozytywnym przesłaniu aksjologicznym; nie powinien być samoistnym źródłem trudności w kierowaniu państwem. Jeśli trudności takie się pojawiają, to ich przyczyną są przede wszystkim animozje polityczne dzielące obozy polityczne w naszym kraju i ich czołowych przywódców. O sprawach tych pisałem na łamach „Rzeczpospolitej” wielokrotnie. Nie widzę powodu, aby do nich powracać.

Jednakże również konstytucja z 1997 r. nie jest otaczana szacunkiem dostatecznie powszechnym i silnym, by uznać, że jej autorytet jest niekwestionowany. Nie chodzi tu w żadnej mierze o pojawiające się od czasu do czasu sugestie jej nowelizacji. Zjawisko to uznać można za normalne w państwie demokratycznym. Warto jednak przed ogłoszeniem zamiaru rewizji postanowień konstytucji w całości lub części zastanowić się, na ile jest to w rzeczywistości potrzebne i na ile jest możliwe, wziąwszy pod uwagę układ sił w parlamencie.

Wysuwanie bowiem takich projektów bez szans na ich realizację może być słusznie poczytywane za działanie o charakterze propagandowym, którego celem nie jest ulepszenie prawa o podstawowym dla państwa znaczeniu, lecz jedynie zwrócenie uwagi opinii publicznej na tego, kto projekty podobnego rodzaju zgłasza. Ma zatem charakter instrumentalny; jest polityczną igraszką. Wpoić może przekonanie, że konstytucja nie jest aktem poważnym, bo może być zmieniana z byle powodu, a nawet bez powodu i kiedykolwiek.

[srodtytul]Ryzyko rozchwiania systemu[/srodtytul]

W podobny, a nawet w bardziej wyrazisty, sposób negatywnie na autorytet konstytucji oddziałują pogardliwe, bywa, że nienawistne, a przy tym całkowicie nieuzasadnione sądy wypowiadane na jej temat przez niektórych polityków i publicystów. Nie słyszy się już co prawda (chyba że coś przeoczyłem) pojawiających się jeszcze przed paru laty twierdzeń, że jest ona dziełem antypolskim, że pozbawia nas suwerenności, że godzi w wartości o katolickim rodowodzie, że niszczy instytucję rodziny i małżeństwa jako związku ludzi płci odmiennej, zagraża życiu istot nienarodzonych itp.

Ale twierdzenia, że konstytucja z 1997 r. utrudnia kierowanie państwem, spotyka się często; ma być ona przyczyną „imposybilizmu” (PiS) lub daje okazję do „wkładania kija w szprychy” (PO) w procesie rządzenia.

Jednak nie wypowiedzi tych czy innych niezbyt sprawnych lub sfrustrowanych polityków są dla autorytetu konstytucji najgroźniejsze. O wiele poważniejsze jest to, iż postanowienia konstytucji nie są przez nich rozumiane lub, co gorsza, są ignorowane.

Rzeczywisty lub pozorowany brak zrozumienia postanowień konstytucji dotyczących zadań i uprawnień osoby wykonującej obowiązki prezydenta zaciążył negatywnie na okresie, w którym, po 10 kwietnia 2010 r., obowiązki te przejął urzędujący marszałek Sejmu. Okazuje się, że jasne uregulowania konstytucyjne nie wszystkich przekonywały. I jakkolwiek należało z nich korzystać w sposób wyważony i umiarkowany, to były wystarczającą podstawą legitymizującą prawnie decyzje podejmowane przez polityka zastępującego tymczasowo głowę państwa. Twierdzenie, że koniecznym warunkiem, by decyzje takie mogły być podjęte, jest dokonany już wybór, podaje pośrednio w wątpliwość autorytet konstytucji jako aktu, który takie decyzje wystarczająco uprawomocnia.

Niepokojący jest dosyć luźny stosunek części naszych elit politycznych do stanowienia prawa i wykonywania wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Zdarza się, że mimo ostrzeżeń ekspertów i służb legislacyjnych uchwalane są ustawy o wątpliwej konstytucyjności. Czyni się tak w nadziei, że nie zostanie to dostrzeżone i zaskarżone do TK. Jednocześnie ilość wyroków niewykonanych (niekiedy przez całe lata), mimo wysiłków Senatu i Rządowego Centrum Legislacyjnego, jest znaczna. Zwracano na to uwagę podczas odbytego 10 czerwca 2010 r. Zgromadzenia Ogólnego Sędziów TK postulując, aby kwestię realizacji tych wyroków objąć szczególnym unormowaniem prawnym wzorowanym na rozwiązaniach niemieckich, które okazały się bardzo skuteczne.

Dopóki konstytucja nie uzyska w opinii społecznej i w przekonaniach naszych polityków statusu aktu obdarzonego najwyższym, samoistnym i niepodważalnym autorytetem, dopóty jej znaczenie jako podstawy prawa będzie wątpliwe. A rezultatem takiego obrotu rzeczy będzie zachwianie całego jego systemu i pojawienie się poważnych zagrożeń dla wolności i praw obywateli.

[i]Autor jest prawnikiem, znawcą tematyki konstytucyjnej, współpracuje z „Rzeczpospolitą”[/i]

Joseph Raz, znakomity oksfordzki filozof i teoretyk prawa, jedną ze swoich najbardziej znanych książek zatytułował: „Autorytet prawa”. Czy prawu dla jego istnienia nie wystarcza to, że jest tworzone przez instytucje władzy publicznej i uzyskuje wsparcie z ich strony? Otóż, jakkolwiek wsparcie takie jest niezbędne, to nie wystarcza. Konieczne jest ponadto oparcie prawa na argumentach, które mogą przekonać adresatów norm do spontanicznego podporządkowania się jego postanowieniom. Istotną rolę w tym względzie grają argumenty o charakterze moralnym, choć prawo i moralność to dwa odrębne porządki normatywne. Prawu, aby z martwych ustawowych zapisów przeobraziło się w fakt, potrzebny jest społeczny autorytet. To on w ostatecznym rachunku przesądza o istnieniu prawa i o jego rzeczywistej mocy.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości