Janusz Palikot do tej pory uchodził za osobę blisko współpracującą z Donaldem Tuskiem i jednocześnie pozostającą pod jego parasolem ochronnym. Tym tłumaczono tolerancję władz PO wobec kolejnych ekscesów skandalisty z Biłgoraja. Symbioza wynikała z tego, że w zamian za ochronę Palikot dezawuował przeciwników politycznych premiera.
To się jednak skończyło. Palikot zbytnio urósł. Zaczął prezentować siebie jako potencjalnego poważnego lidera politycznego. A badania popularności oraz wsparcie ze strony przedstawicieli świata artystycznego i mediów pokazały, że ma szansę stać się kimś więcej niż tylko przewodniczącym regionu lubelskiego PO.
Na dodatek Palikot od dawna rozpowiada, że założy formację polityczną, w której to on będzie szefem. Oraz że widzi siebie w roli szefa rządu. I jeśli kiedyś te deklaracje budziły rozbawienie Tuska, to później już głównie irytację. Jednak na razie szef PO, który co prawda zapowiedział, że za cztery lata przestanie nim być, musi zrobić porządek z sekretarzem generalnym partii, tj. Grzegorzem Schetyną. We wtorek to potwierdził: marszałek Sejmu nie może być sekretarzem generalnym.
Rozgrywka zacznie się już niedługo, bo 26 września, na drugiej części zjazdu krajowego PO. Potem jednak przyjdzie kolej na Palikota. Kiedy i jak, to oczywiście słodka tajemnica Tuska. Jednak Palikot jest świadomy, że i on może dołączyć do "grona zimnych czaszek", czyli już zdetronizowanych polityków PO: Andrzeja Olechowskiego, Pawła Piskorskiego, Zyty Gilowskiej czy Jana Rokity.
Według naszych informacji Palikot opowiada zaprzyjaźnionym politykom o swoich obawach. Nie wie jednak, co będzie pretekstem – skórką od banana podrzuconą mu pod nogi, na której tak się ma pośliznąć, by kierownictwo partii z czystym sumieniem mogło stwierdzić, że osoba niespełniająca "wysokich standardów PO" musi z niej odejść.