Politycy PO głoszą, że różnica między ich partią a PiS jest minimalna. To samo mówią liderzy drugiego ugrupowania. Obu partiom chodzi o to samo, choć wybierają odmienne strategie. Chcą zmobilizować niezdecydowanych wyborców, których w twej kampanii jest wyjątkowo wielu. Według niektórych badań nawet 30 proc.
Boom na badania
W poprzednich kampaniach politycy stosowali prostą metodę. Przekonywali, że ich partia osiągnie rewelacyjny wynik i że jest polityczną potęgą. W najklasyczniejszej formie tę metodę zastosowała w 1993 r. Unia Demokratyczna. Zrobiła spoty z przesłaniem: głosuj na większego. I zderzyła słupki poparcia dla siebie ze słupkami poparcia dla siostrzanego Kongresu Liberalno-Demokratycznego (tworzyli wówczas razem z zupełnie zapomnianą dzisiaj partią Aleksandra Halla tzw. małą koalicję). KLD, któremu szefował Donald Tusk, przepadł w wyborach z kretesem.
Ale to było dawno temu. Przynajmniej od podwójnej kampanii parlamentarno-prezydenckiej w 2005 r. sondaży jest nieporównanie więcej. W ostatniej fazie wyborczych zmagań epatują opinię publiczną. Ilość nie przechodzi w jakość, wyniki różnią się o kilka, a nawet kilkanaście procent.
Zdaniem konsultanta politycznego Eryka Mistewicza badania preferencji partyjnych stały się najtańszym narzędziem marketingu politycznego.
Najtańsze sondaże można zamówić już za 500 zł. Wykonywane na dużych i reprezentatywnych próbach, szczególnie tzw. badania jakościowe, są znacznie droższe. Kosztują nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Ale tak wydane pieniądze mogą pomóc w wyborze zachowań w kampanii. Od codziennych wypowiedzi polityków po spoty, billboardy i partyjne konwencje.