Powoli kończą się możliwości dotychczasowej taktyki kierownictwa PO w sprawie związków partnerskich, czyli zwlekania i przeciągania. Ta metoda, choć krytykowana, była jednak do tej pory najlepsza. Nie było bowiem bezpieczniejszej wobec sprzecznych ze sobą nacisków zewnętrznych i dążeń skrajnych skrzydeł wewnątrz PO.
Ale od niedawna przeciąganie pozwala innym ugrupowaniom z lewa i „grillować" PO. Formacja nie ma już dobrych odpowiedzi napytanie, dlaczego zwleka, skora zapowiedziała zajęcie się tą kwestią.
Jednak każda decyzja pociągnie za sobą szkody dla PO. Sprzeciw wobec wprowadzenia związków partnerskich da paliwo lewicy i Ruchowi Palikota. Co bardziej niebezpieczne, narazi PO na ostrą krytykę i brutalne naciski ze strony tzw. salonu i związanych z nim mediów lewicowo-liberalnych. Próbkę tego widzieliśmy w lipcu, gdy Sejm, głosami PO, odrzucił projekty ustaw o związkach SLD i RP. Platforma usłyszała wtedy, że nie jest już Obywatelska. Kampania była tak głośna, że zagłuszyła inne opinie. Np. Aleksandra Halla, który przypomniał, że PO, jako ugrupowanie konserwatywno-liberalne, nigdy nie obiecywało wyborcom wprowadzenia radykalnych zmian obyczajowych.
Ta kampania mocno wpłynęła też na poszczególnych polityków PO. Np. Jarosław Wałęsa, wcześniej deklarujący się jako chrześcijański konserwatysta, zaczął mówić, że jest za związkami, gdyż chrześcijaństwo jest "religią miłości". Życzliwość wobec radykalizmu obyczajowego zaczęła deklarować grupa Grzegorza Schetyny, co w PO zinterpretowano jako próbę kupienia sobie życzliwości mediów lewicowo-liberalnych na wypadek konfliktu z Donaldem Tuskiem.
Co jednak byłoby, gdyby PO poparła związki? Paliwo do „grillowania" miałoby PiS. Do tego doszłaby krytyka ze strony Kościoła i środowisk katolickich. Kilkudziesięciu posłów przeżyłoby poważny konflikt sumienia, co oznacza wstrząsy wewnątrz partii.