I tak, i nie. Zacznijmy od tego, że społeczeństwo było całkowicie nieprzygotowane, nie rozumiało, co to są łupki, jakie są efekty dla środowiska wydobycia gazu taką metodą. Wszystko działo się bardzo szybko. Kiedy rząd był gotowy do wydawania licencji na poszukiwanie gazu, czyli 6 miesięcy od chwili, gdy odpowiednia ustawa przeszła przez parlament, wybuchła wielka awantura, rozpoczęły się gwałtowne społeczne protesty. Firmy, które otrzymały licencje, głównie amerykańskie, były gotowe do udzielenia wszelkich wyjaśnień, ale tego nie robiły. Więc tak naprawdę winę za tę porażkę ponosi zarówno rząd, jak i koncerny.
Naturalnie wszystkie demonstracje miały ogromne wsparcie Rosjan i prorosyjskiego lobby w naszym kraju, aktywnego zawsze, gdy rzecz dotyczy energii. W takiej atmosferze społecznej nie było innego wyjścia jak wprowadzenie moratorium na poszukiwania gazu łupkowego. Do dzisiaj jednak nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego najbardziej gwałtowne protesty były w regionach, gdzie nikt nie dostał licencji na poszukiwania, i tam, gdzie nikt nie sugerował nawet, że mogą znajdować się złoża. Zazwyczaj takie protesty organizują partie zielonych, jakieś lokalne grupy, które mogły chcieć zachowania wybrzeża Morza Czarnego w nienaruszonym stanie. Tymczasem manifestacje zeszłej jesieni odbywały się w okolicach, gdzie prawdopodobnie gazu w ogóle nie ma. I brali w nich udział głównie emeryci, którzy naprawdę mają większe problemy niż protestowanie przeciwko łupkom, o których nic nie wiedzą... Nie mam wątpliwości, że otrzymali potężne wsparcie, żeby wyjść na ulice.
W czerwcu Gazprom poniósł porażkę w Grecji, gdzie ostatecznie rząd nie sprzedał mu firmy DESFA zajmującej się przesyłem gazu. Mimo tego że Grecy bardzo potrzebują pieniędzy. Jak pan sądzi, dlaczego nie doszło do tej transakcji?
Rzeczywiście Grecja bardzo potrzebuje pieniędzy i jeśli wystawia jakieś dobra na sprzedaż, to może je kupić każdy, kto zaoferuje dobrą cenę. Przy tym DESFA miała stać się ważnym węzłem dystrybucji dla całego South Streamu. Do transakcji nie doszło, bo zapewne Bruksela nie chciała aż tak daleko wpuszczać Gazpromu do kraju Unii Europejskiej. Władze unijne stoją dziś na stanowisku, że wszystkie kraje UE powinny mieć wspólne stanowisko w kwestii negocjacji z Gazpromem. To bardzo ważne w sytuacji, kiedy dostarcza on im ok. 40 proc. gazu. W Bułgarii już od dawna postulowaliśmy taką strategię, namawialiśmy do tego Francuzów i Niemców, ale nikt nas nie poparł. Ani w samej Brukseli, ani w żadnym z dużych krajów Unii. Dopiero teraz mówi się, że może byłoby to rzeczywiście dobre wyjście. Okazało się bowiem, że dotychczasowa polityka doprowadziła do tego, iż ceny energii w Europie są znacznie wyższe niż u naszych konkurentów – w Stanach Zjednoczonych i większości krajów Azji. Dlatego europejski przemysł jest znacznie mniej konkurencyjny niż amerykański czy azjatycki. Za gaz dla europejskich hut stali czy firm chemicznych płacimy przynajmniej dwukrotnie więcej niż Amerykanie czy Azjaci.
Jak pan sądzi, jaką politykę energetyczną będzie prowadził obecny rząd bułgarski?
Wyraźnie widać, że jest skłonny do wznowienia rosyjskich projektów energetycznych. Mimo że nasz gabinet udowodnił czarno na białym, iż są one niekorzystne dla Bułgarii. Gazociąg Burgas–Alexandroupoli miał nas kosztować 1,5 mld euro, a potem Bułgaria otrzymywałaby zwrot tej sumy po 5 mln euro rocznie – czyli miałby być spłacony w ciągu 200 lat! Z kolei elektrownia Belene ma Bułgarię kosztować 6 mld euro, których oczywiście nie mamy. Niestety, z socjalistycznym rządem nigdy nic nie wiadomo.
Symeon Denczew Djankow jest ekonomistą, absolwentem bułgarskiego Instytutu Ekonomicznego im. Karola Marksa oraz amerykańskiego na University of Michigan. Pracował dla Banku Światowego, m.in. w Gruzji, gdzie doradzał ekipie Micheila Saakaszwilego. Od 2009 do 2013 roku wicepremier i minister finansów w rządzie Bułgarii premiera Bojki Borisowa