Gazprom obalił nasz rząd

Nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś może tak sprawnie wywołać strajki i niepokoje społeczne i że tak szybko uda się znaleźć nowy rząd, który potulnie zgodzi się na projekt szkodliwy dla interesów kraju – mówi Danucie Walewskiej były wicepremier i minister finansów Bułgarii.

Publikacja: 25.08.2013 19:22

Symeon Djankow

Symeon Djankow

Foto: AFP

Jak doszło do upadku rządu, w którym był pan wicepremierem?



Symeon Djankow:

Wszystko zaczęło się od protestów przeciwko podwyżkom cen energii oraz przeciwko poszukiwaniu gazu łupkowego w Bułgarii, które były wyraźnie wspierane przez Rosjan, gdyż wydobycie gazu z łupków godziło w interesy Gazpromu. Ceny energii w Bułgarii już wcześniej były bardzo wysokie. Negocjowaliśmy więc z Gazpromem wysokość cen dostarczanego przez tę firmę gazu i było oczywiste, że muszą one spaść. Wtedy nagle Gazprom ogłosił podwyżkę cen i przeprowadził tę operację za plecami naszego rządu. Dlaczego to zrobił? Odpowiedź jest jednoznaczna. Chodziło o wywołanie niepokojów społecznych – i powiodło się to doskonale.



Dwa tygodnie po rezygnacji rządu zorientowaliśmy się, że nowe ceny gazu zostały skalkulowane na różnym poziomie, zależnie od regionu, co nie mogło być przypadkiem. Chodziło o to, aby uderzyć najmocniej tam, gdzie będzie bolało najbardziej. Dzięki temu efekt był gwarantowany.

Jak to możliwe, że tak strategiczna decyzja, jaką zawsze są zmiany cen energii, mogła zostać podjęta za plecami rządu, który negocjował ich obniżki?



Pytanie powinno brzmieć: co wtedy robiły nasze służby specjalne? Trzeba pamiętać, że bułgarskie służby jeszcze 20 lat temu były bardzo silnie związane z ich rosyjskimi odpowiednikami. Wielokrotnie po upadku komunizmu próbowaliśmy dokonać w nich głębokich reform, ale nadal jest to ta państwowa struktura, która prawie się nie zmieniła. Dopiero miesiąc po dymisji naszego rządu prezydent zaczął mówić o niezbędnych reformach właśnie w tych służbach. Politycy w końcu zdali sobie sprawę z tego, że są na łasce i niełasce starej bezpieki, która zachowała wpływy. Aż trudno uwierzyć, że dopiero w ubiegłym roku udało nam się wyczyścić służby dyplomatyczne z agentów bezpieki. Ludzie pracujący w służbach specjalnych robili wszystko, żeby w Bułgarii utrzymać resztki komunizmu, który niestety nadal ma u nas wielu zwolenników.



Czemu akurat w Bułgarii reforma służb specjalnych zajęła tyle czasu? Uważaliście, że inne sprawy są ważniejsze?



Oczywiście, że były ważniejsze sprawy, ale każdy z krajów postkomunistycznych miał inne sprawy, a przecież zdołano się z tym problemem uporać. Polska przecież też miała kłopoty z przestawieniem gospodarki na tory wolnorynkowe czy kłopoty z wprowadzeniem demokracji. Ale bezpiekę potrafiliście odsunąć od władzy. Pamiętajmy, że w Bułgarii transformacja nie polegała na radykalnym przejściu z systemu centralnego planowania i reżimu komunistycznego do demokracji – nasza Partia Komunistyczna błyskawicznie zmieniła się w socjalistyczną, rozpisała wybory i na fali dawnej popularności wygrała je. Polska po 1989 roku już wprowadzała ważne reformy, a w Bułgarii rządy komunistów trwały do 1991 roku. Wprawdzie od partii rządzącej oddzielały się jakieś frakcje, ale nadal rządzili komuniści, przejmując aktywa w sektorze finansowym i w handlu zagranicznym. Firmy tam działające zostały w jakiś tajemniczy sposób szybko sprywatyzowane, a ich nowymi szefami bądź właścicielami zostali agenci bezpieki. I dopiero teraz, 24 lata od początku transformacji, zaczęły być ujawniane nazwiska tych ludzi, którzy panoszą się w naszym sektorze bankowym.



Pamiętam, że dwa lata temu, kiedy był pan wicepremierem, Bułgaria wdała się w spór z Gazpromem w sprawie gazociągu przebiegającego przez terytorium waszego kraju. Pan powiedział wtedy: „wszystko jest do uzgodnienia, a sporna jest jedynie kwestia ceny, wiem, jak z Gazpromem negocjować”. Rzeczywiście pan wiedział?



No cóż. Okazało się, że Gazprom był przygotowany znacznie lepiej do tych rozmów niż my. I to nie tylko ja sam, ale i cały nasz rząd. Ja czuję się po części usprawiedliwiony, bo jestem zwyczajnym ekonomistą. Ale premier rządu, w którym pracowałem, wywodzi się ze służb specjalnych (Bojko Borisow ukończył Wyższą Szkołę Służb Specjalnych przy MSW, w latach 80. pracował w sofijskiej policji, a od 1991 roku prowadził agencję ochrony – red.). Wydawało się, że wspólnie sobie poradzimy w negocjacjach.


W tamtym okresie doszliśmy do wniosku, że dwa energetyczne projekty realizowane przez Bułgarię wspólnie z Rosjanami są niekorzystne dla naszego kraju. Chodzi o elektrownię atomową Belene oraz o gazociąg Burgas–Alexandroupoli. Nasz rząd zdecydował się więc na wstrzymanie obydwu inwestycji. Ostatniego dnia mojej pracy w rządzie pojechałem do parlamentu i poinformowałem o unieważnieniu projektu Burgas–Alexandroupoli. Zrobiliśmy to w taki sposób, że gdyby jakiś kolejny rząd chciał go kontynuować, musiałby wszystko zaczynać od początku, bo anulowane zostały wszystkie porozumienia dotyczące tej inwestycji.


Okazało się jednak, że z drugiej strony jest perfekcyjnie zorganizowany kontratak. Nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś może tak sprawnie wywołać strajki i niepokoje społeczne i że szybko uda się znaleźć nowy rząd, który potulnie zgodzi się na projekt szkodliwy dla interesów kraju. A jednak tak się stało – tydzień po zaprzysiężeniu nowego gabinetu podjęta została decyzja, że wznowiony zostanie projekt budowy elektrowni atomowej Belene. Nie miało znaczenia, że jest to inwestycja ewidentnie niekorzystna i dla bułgarskiej gospodarki, i dla środowiska. Nie mówiąc już o tym, że ma powstać w regionie, gdzie zdarzają się trzęsienia ziemi. Rosyjska firma Rosatom miała pokryć 70 procent kosztów tego projektu, Bułgaria – resztę. Przy tym bułgarski dług wobec Rosatomu miał być spłacany dostawami energii po bardzo niskich cenach. Równie szybko ożył projekt Burgas–Alexandroupoli.



A jak było z gazem łupkowym? Francja i Bułgaria to dwa kraje w Unii Europejskiej, które zakazały nie tylko eksploatacji, ale nawet poszukiwania łupków. Czy były do tego racjonalne powody?



I tak, i nie. Zacznijmy od tego, że społeczeństwo było całkowicie nieprzygotowane, nie rozumiało, co to są łupki, jakie są efekty dla środowiska wydobycia gazu taką metodą. Wszystko działo się bardzo szybko. Kiedy rząd był gotowy do wydawania licencji na poszukiwanie gazu, czyli 6 miesięcy od chwili, gdy odpowiednia ustawa przeszła przez parlament, wybuchła wielka awantura, rozpoczęły się gwałtowne społeczne protesty. Firmy, które otrzymały licencje, głównie amerykańskie, były gotowe do udzielenia wszelkich wyjaśnień, ale tego nie robiły. Więc tak naprawdę winę za tę porażkę ponosi zarówno rząd, jak i koncerny.


Naturalnie wszystkie demonstracje miały ogromne wsparcie Rosjan i prorosyjskiego lobby w naszym kraju, aktywnego zawsze, gdy rzecz dotyczy energii. W takiej atmosferze społecznej nie było innego wyjścia jak wprowadzenie moratorium na poszukiwania gazu łupkowego. Do dzisiaj jednak nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego najbardziej gwałtowne protesty były w regionach, gdzie nikt nie dostał licencji na poszukiwania, i tam, gdzie nikt nie sugerował nawet, że mogą znajdować się złoża. Zazwyczaj takie protesty organizują partie zielonych, jakieś lokalne grupy, które mogły chcieć zachowania wybrzeża Morza Czarnego w nienaruszonym stanie. Tymczasem manifestacje zeszłej jesieni odbywały się w okolicach, gdzie prawdopodobnie gazu w ogóle nie ma. I brali w nich udział głównie emeryci, którzy naprawdę mają większe problemy niż protestowanie przeciwko łupkom, o których nic nie wiedzą... Nie mam wątpliwości, że otrzymali potężne wsparcie, żeby wyjść na ulice.



W czerwcu Gazprom poniósł porażkę w Grecji, gdzie ostatecznie rząd nie sprzedał mu firmy DESFA zajmującej się przesyłem gazu. Mimo tego że Grecy bardzo potrzebują pieniędzy. Jak pan sądzi, dlaczego nie doszło do tej transakcji?



Rzeczywiście Grecja bardzo potrzebuje pieniędzy i jeśli wystawia jakieś dobra na sprzedaż, to może je kupić każdy, kto zaoferuje dobrą cenę. Przy tym DESFA miała stać się ważnym węzłem dystrybucji dla całego South Streamu. Do transakcji nie doszło, bo zapewne Bruksela nie chciała aż tak daleko wpuszczać Gazpromu do kraju Unii Europejskiej. Władze unijne stoją dziś na stanowisku, że wszystkie kraje UE powinny mieć wspólne stanowisko w kwestii negocjacji z Gazpromem. To bardzo ważne w sytuacji, kiedy dostarcza on im ok. 40 proc. gazu. W Bułgarii już od dawna postulowaliśmy taką strategię, namawialiśmy do tego Francuzów i Niemców, ale nikt nas nie poparł. Ani w samej Brukseli, ani w żadnym z dużych krajów Unii. Dopiero teraz mówi się, że może byłoby to rzeczywiście dobre wyjście. Okazało się bowiem, że dotychczasowa polityka doprowadziła do tego, iż ceny energii w Europie są znacznie wyższe niż u naszych konkurentów – w Stanach Zjednoczonych i większości krajów Azji. Dlatego europejski przemysł jest znacznie mniej konkurencyjny niż amerykański czy azjatycki. Za gaz dla europejskich hut stali czy firm chemicznych płacimy przynajmniej dwukrotnie więcej niż Amerykanie czy Azjaci.



Jak pan sądzi, jaką politykę energetyczną będzie prowadził obecny rząd bułgarski?



Wyraźnie widać, że jest skłonny do wznowienia rosyjskich projektów energetycznych. Mimo że nasz gabinet udowodnił czarno na białym, iż są one niekorzystne dla Bułgarii. Gazociąg Burgas–Alexandroupoli miał nas kosztować 1,5 mld euro, a potem Bułgaria otrzymywałaby zwrot tej sumy po 5 mln euro rocznie – czyli miałby być spłacony w ciągu 200 lat! Z kolei elektrownia Belene ma Bułgarię kosztować 6 mld euro, których oczywiście nie mamy. Niestety, z socjalistycznym rządem nigdy nic nie wiadomo.



Symeon Denczew Djankow jest ekonomistą, absolwentem bułgarskiego Instytutu Ekonomicznego im. Karola Marksa oraz amerykańskiego na University of Michigan. Pracował dla Banku Światowego, m.in. w Gruzji, gdzie doradzał ekipie Micheila Saakaszwilego. Od 2009 do 2013 roku wicepremier i minister finansów w rządzie Bułgarii premiera Bojki Borisowa

Jak doszło do upadku rządu, w którym był pan wicepremierem?

Symeon Djankow:

Pozostało 99% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości