Premier i minister edukacji pochylają się nad problemem drogich podręczników. Nie od dziś wiadomo, że sytuacja na tym ?rynku jest patologiczna. Rodzice co roku zmuszani są do opłacania swoistego podręcznikowego podatku.
Wszyscy przeciwnicy rządowej ingerencji powinni zdać sobie sprawę, że nie rządzi tu prawo podaży i popytu. ?To rząd zmusza rodziców do wysyłania dzieci do szkół, ustala tzw. podstawę programową i jego rolą jest – jeśli sytuacja jest tak wykoślawiona jak obecnie – interweniować.
Problem w tym, że rządowa recepta na tańszy podręcznik może okazać się kolejną dawką trucizny. Dlaczego? Gabinet upiera się, że sam napisze książkę dla pierwszoklasistów. Ma to zrobić podległy MEN Ośrodek Rozwoju Edukacji. O ile w pierwszej fazie batalii o tańszy podręcznik strategia „mamy swoją książkę i rozdamy ją dzieciom" była racjonalna, bo powoduje, że wydawcy uświadomili sobie, że muszą obniżyć ceny, o tyle dalsze upieranie się przy monopolu jest niezrozumiałe.
Dla porównania. Rząd za nasze pieniądze buduje drogi. Wyznacza, gdzie mają przebiegać, jaki ma być ich standard, ile jest w stanie zapłacić. To normalne pod warunkiem, że nie zakłada dodatkowo własnej firmy, by zlecić jej, a właściwie sobie, kontrakt. Jeśli biją się o niego działający na rynku dostawcy usług, większa jest pewność dobrego wykonania, jakości, terminowości, niższej ceny.
Taka sama sytuacja powinna dotyczyć podręczników. Rząd zleca jego wykonanie, a firmy wydawnicze biją się o kontrakt. Wyłania się ofertę najlepszą. Na rynku jest więcej produktów, ?a nie jeden rządowy, nauczyciele mogą wybierać, a rodzice nie płacą, bo to rząd negocjuje cenę i płaci za książki z podatków.