Bliski Wschód zawsze był miejscem, gdzie skomplikowanie wydarzeń, intencji, ambicji i możliwości jest tak duże, iż liczbę prawdziwych ekspertów od tego regionu można oceniać co najwyżej w dziesiątkach. Reszta albo jest zaangażowana po któreś z licznych stron konfliktu, ale nie wie, o czym mówi.
W ostatnim czasie Bliski Wschód udowadnia jednak, że potrafi zadziwić najbardziej zaprawionych w bojach obserwatorów. A wszystko to dzieje się przy całkowitym braku zainteresowania Europy, o Polsce nie wspominając. Jakby to nie miało żadnego wpływu na nasze życie. I na nasze - przepraszam, że używam tak nadużywanego w polskiej kampanii wyborczej słowa - bezpieczeństwo.
Izrael wkracza na nowe wody. Wznosząc się na wyżyny politycznego cynizmu Benjamin Netaniahu zdołał w ostatniej chwili zapewnić sobie kolejną kadencję na stanowisku premiera, a więc prawdziwego władcy Izraela. Koszty polityczne są jednak straszliwe - Izrael dawno nie był tak ostro skłócony z sąsiadami (publiczne deklaracje przywódców Jordanii czy Egiptu to jedno, prowadzona po cichu od lat ścisła współpraca przeciwko wspólnym wrogom to drugie), a przede wszystkim z najbliższym sojusznikiem.
USA i Izrael tak złych stosunków nie miały chyba nigdy od powstania państwa żydowskiego. Prezydent Izraela powierzając misję tworzenia rządu Netaniahu powiedział mu, że musi naprawić kontakty z Waszyngtonem. Być może Netaniahu to zrobi, a być może nie zrobi - bo kolejna wygrana w wyborach może go wbić w jeszcze większą arogancję. A bez Amerykanów Izrael stanie się o wiele mniej przewidywalny.
Kolejna wojna z Hezbollahem na północy lub Hamasem na południu Izraela jest kwestią czasu. Wojna będzie krwawa, a jej wynik nieoczywisty - i Hamas, i Hezbollah są z roku na rok coraz lepiej działającymi i uzbrojonymi armiami.