Lubię i cenię Donalda Tuska. To pierwszy lider, który dwa razy z rzędu wygrał wybory. Całkiem sprawnie administrował Polską, ale, niestety, zapadł na tę samą chorobę, co jego niektórzy poprzednicy, a z której następcy uczynili przypadłość niewyleczalną. Wczytywał się w sondaże, najważniejszą osobą w rządzie został spec od PR, a potencjalni konkurenci, którzy składali się na to, że partia była bytem żywym, aktywnym, rozdyskutowanym, poszli precz. Piszę „administrował", bo wszak nie rządził, bo do tego potrzebna jest wizja, a tych, którzy ją budowali, wysyłał do psychiatry.
Bagaż premiera
Trzeba mu jednak przyznać, że przeprowadził nas stosunkowo suchą stopą przez kryzys lat 2008–2009 i jakoś tam przez kryzys smoleński. Ale właśnie „jakoś tam". Uważam, że mógł to zrobić lepiej, bez tak potężnych strat moralnych i ideowych, które dały pożywkę ludziom pokroju Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego do budowania majątku politycznego skapitalizowanego w wyborach 2015 roku. Wystarczyło z inicjatywy rządu zbudować pomnik tym, którzy zginęli w katastrofie, i dać ulicę Lechowi Kaczyńskiemu, a sympatia sporej części Polaków byłaby po stronie Tuska.
Wychodząc z kryzysu, mógł z kolei położyć kres umowom śmieciowym, a jedynym pomysłem na oszczędności (o czym mało już kto pamięta) był zamach na uprawnienia emerytalne funkcjonariuszy służb mundurowych PRL, który potem udoskonalił i rozwinął rząd Beaty Szydło. A już styl i sposób wykonania potrzebnej decyzji o podniesieniu wieku emerytalnego okazały się katastrofalne.
To było w już drugiej kadencji. Zaczęło się w niej pasmo błędów, także ustrojowych. Powierzenie kolejnym ministrom spraw wewnętrznych (Jacek Cichocki, Bartłomiej Sienkiewicz) nadzoru nad służbami specjalnymi to powrót do kiszczakowskiej, policyjnej koncepcji resortu, z której w pełni korzysta PiS. Wybór przed terminem członków Trybunału Konstytucyjnego to kolejny prezent, który Jarosławowi Kaczyńskiemu wystarczył za pretekst do demolki tegoż organu. Wreszcie przeprowadzkę do Brukseli niemała część wyborców uznała za egoistyczną ucieczkę z pola walki. Gdy dodamy do tego politykę Platformy ograbiania potencjalnych sojuszników z dobrych polityków (Bartosz Arłukowicz, Danuta Hübner, Dariusz Rosati), to proszę się nie dziwić, że stosunki Tuska z lewicą są takie sobie.
Elektorat w domu
To już jednak historia, która – jak mi się wydaje – bardziej ciąży Tuskowi niż lewicy. Donald był i pozostał szczerym antykomunistą, który nadal biega po lasach i tropi wroga, którego już nie ma. I w tym jest bardzo podobny do Kaczyńskiego. Podobnie jak i w jednoosobowym stylu rządzenia, otaczaniem się dworakami i nieustannym poszukiwaniu wroga. Tak naprawdę – niech się pan nie obrazi, panie premierze – jest pan Kaczyńskim w wersji soft, bardziej komunikatywnym i z olbrzymią – na jego tle – dozą uwodzicielskiego wdzięku. To działało na moje pokolenie, ale na moje dzieci, które stanowią dziś lewicę, już nie. One mają prawo uważać pana za faceta, który należy – podobnie jak Kaczyński – do przeszłości. Swoje już zrobił, lepiej, gorzej, możemy dyskutować. Był bohaterem czasów, których nie pamiętamy, a rok 1989 to jakaś odległa przeszłość, omawiana w kółkach emerytów i rencistów. Ale dla nas jest już passé!