Pod choinkę dostaliśmy od rządu zapowiedź wielkiej reformy finansów publicznych oraz ich konsolidacji. Takiej reformy domagają się specjaliści bodaj od samego początku istnienia III RP, z każdym rokiem coraz głośniej, w tonie coraz bardziej dramatycznym.
[wyimek][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/12/29/reforma-finansow-%E2%80%93-aby-do-wyborow/" "target=_blank]Skomentuj na blogu[/link][/wyimek]
Ale po dwóch latach rządów PO – PSL i jego zespołów eksperckich mamy prawo oczekiwać już nie tylko zapowiedzi, ale konkretnych projektów zmian. Otrzymujemy tymczasem tylko tezy przypominające hasła wyborcze. Najwyraźniej prace nad wielką reformą dopiero się rozpoczynają, czy wręcz dopiero mają się rozpocząć. Dlaczego? Rząd i pracownicy kibicujących mu mediów wyjaśniają, że dopiero teraz, bo dopiero, gdy minął światowy kryzys, można się za to zabrać.Trudno nie przypomnieć, iż zanim kryzys ten się rozpoczął, rząd miał na przygotowanie reformy cały rok doskonałej koniunktury. I że premier zdążył nawet zapowiedzieć, bardzo ambitnie i ku ogólnemu zaskoczeniu, wejście do strefy euro w roku 2012 – o czym nie można marzyć bez ograniczenia zadłużenia i deficytu budżetowego.
[srodtytul]Za, a nawet przeciw[/srodtytul]
Obecne zapowiedzi wydają się więc tylko reakcją na potrzeby chwili. Konkretnie – na niedawny list otwarty dziesięciu znanych ekonomistów alarmujących, że rosnące zadłużenie państwa oraz deficyt budżetu, w znacznym stopniu wynikający z kosztów obsługi tegoż zadłużenia, grożą katastrofą państwa.W swojej odpowiedzi na ten apel, jaką stanowił artykuł w przedświątecznej "Gazecie Wyborczej", minister finansów Jacek Rostowski użył dwóch argumentów, niezbyt do siebie przystających. Po pierwsze zapowiedział, iż rząd całościową reformę finansów rozpocznie, a nawet, że już ją od pewnego czasu prowadzi (wymienia tu m.in. jako jej część likwidację części emerytur pomostowych). Po drugie zakwestionował podnoszoną przez sygnatariuszy listu potrzebę takiej reformy.