Jeśliby zastosować rzymską zasadę „is fecit cui prodest” (sprawcą jest ten, komu to przyniosło korzyści), to o wywołanie światowego kryzysu oskarżyć by należało… Donalda Tuska. Dzięki owemu kryzysowi może on bowiem wygrać dla siebie prezydenturę, a dla swej partii zwycięstwo w wyborach parlamentarnych 2011 roku.
[srodtytul]Błogosławieństwo dla Tuska[/srodtytul]
Oczywiście teza, że krach na światowych giełdach sprokurował nasz premier, jest ponurym żartem (choć warto by się zastanowić, ilu komentatorów obarczyłoby Jarosława Kaczyńskiego winą za obecny kryzys, gdyby to on stał w dalszym ciągu na czele polskiego rządu). Donald Tusk w najmniejszym stopniu nie jest odpowiedzialny za to, co się dzieje na europejskich i pozaeuropejskich rynkach kapitałowych oraz w sektorze bankowym. To banał.
Ale banałem nie wydaje się chyba konstatacja, że kryzys jest dla premiera i jego partii błogosławieństwem. Zewsząd daje się słyszeć głosy, że uderzy on w rząd i niechybnie osłabi jego notowania. Że osłabienie tempa rozwoju gospodarczego, wzrost bezrobocia, zawirowania w sektorze bankowym spowodują spadek popularności Tuska i jego ekipy.
Po części jest to prawdą, ale tylko po części. Bo faktycznie zazwyczaj kryzys uderza w rządzących – ludzie taką już mają naturę, że sukcesy przypisują sobie, a za niepowodzenia winią władzę. Ale w polskim przypadku ta zasada nie musi zadziałać, bo kryzys może się okazać dla premiera idealnym alibi, doskonałą wymówką na okoliczność niewywiązania się z obietnic wyborczych.