Izrael właśnie przegrywa kolejną wojnę

Czas na męską decyzję: Izrael musi przystąpić do inwazji lądowej lub wstrzymać naloty i przyznać się do porażki

Publikacja: 02.01.2009 20:02

W 1967 roku Izrael potrzebował sześciu dni na pokonanie Egiptu, Jordanii i Syrii. Ówczesnych regionalnych mocarstw. Wojna z radykalną organizacją Hamas, kontrolującą niewielki skrawek terytorium, jakim jest Strefa Gazy (około 360 km kw.) trwa już dłużej, a nic nie wskazuje na to, by Izrael miał odnieść sukces. Wprost przeciwnie, wygląda na to, że stracił inicjatywę.

Stukrotnie wyższe straty po stronie Palestyńczyków – 400 do 4 – nie powinny nikogo zwieść. Celem izraelskiej operacji nie było zabicie jak największej liczby przeciwników, ale uciszenie wyrzutni rakietowych, z których bojownicy Hamasu ostrzeliwują południowy Izrael. Tymczasem ostrzał od rozpoczęcia wojny przybrał na sile. Ekstremiści odpalają dziennie po kilkadziesiąt rakiet, które mają coraz większy zasięg. Dolatują nawet do oddalonej o 40 km od Strefy Gazy Beer Szewy.

Jeśli izraelscy generałowie liczyli, że dzięki zmasowanym nalotom na infrastrukturę Hamasu uda im się zastraszyć i sparaliżować tę organizację, to się pomylili. Po kilku dniach bombardowań lotnicy nie mają już specjalnie czego niszczyć, atak traci impet. Hamas zaś otrząsnął się z szoku i przechodzi do kontrofensywy. Nadszedł moment na męską decyzję. Izrael powinien dokonać lądowej inwazji na Strefę lub przyznać się do porażki i wstrzymać naloty.

Wybór jest trudny. Wkroczenie do Strefy Gazy daje szanse na zniszczenie Hamasu, ale nie obejdzie się bez strat w ludziach. Podczas walk w ciasnych uliczkach miasta Gaza na pewno zginie wielu młodych Izraelczyków. To spowoduje gwałtowne protesty wyjątkowo wrażliwej na tym punkcie opinii publicznej. I pogrzebie szanse ugrupowań rządzących, Partii Pracy i Kadimy, na zwycięstwo w lutowych wyborach.

Wstrzymanie operacji bez osiągnięcia podstawowego celu będzie z kolei kompromitacją i przyznaniem się do bezradności wobec Hamasu. Byłaby to już druga przegrana wojna w ciągu dwóch lat. W 2006 roku, w bardzo podobnych okolicznościach, nie udało się Izraelowi rozbić fundamentalistycznej organizacji Hezbollah, kontrolującej południowy Liban. Dwa lata temu można było mówić o wypadku przy pracy. Tym razem nikt w to nie uwierzy.

Jeżeli i ta wojna zakończy się porażką, będzie to dowód, że izraelska armia jest już tylko cieniem tej, która wygrywała kampanie lat 1948, 1956, 1967 czy 1973.

Część analityków uważa, że Izrael może się utrzymać na arabskim Bliskim Wschodzie wyłącznie dzięki sile odstraszania. Dzięki wizerunkowi państwa posiadającego niepokonaną armię. Jeżeli mają rację, to długofalowe konsekwencje trwającej właśnie operacji przeciwko Hamasowi mogą się dla Izraela okazać bardzo poważne.

W 1967 roku Izrael potrzebował sześciu dni na pokonanie Egiptu, Jordanii i Syrii. Ówczesnych regionalnych mocarstw. Wojna z radykalną organizacją Hamas, kontrolującą niewielki skrawek terytorium, jakim jest Strefa Gazy (około 360 km kw.) trwa już dłużej, a nic nie wskazuje na to, by Izrael miał odnieść sukces. Wprost przeciwnie, wygląda na to, że stracił inicjatywę.

Stukrotnie wyższe straty po stronie Palestyńczyków – 400 do 4 – nie powinny nikogo zwieść. Celem izraelskiej operacji nie było zabicie jak największej liczby przeciwników, ale uciszenie wyrzutni rakietowych, z których bojownicy Hamasu ostrzeliwują południowy Izrael. Tymczasem ostrzał od rozpoczęcia wojny przybrał na sile. Ekstremiści odpalają dziennie po kilkadziesiąt rakiet, które mają coraz większy zasięg. Dolatują nawet do oddalonej o 40 km od Strefy Gazy Beer Szewy.

Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Wiadomo, kto przegra wybory prezydenckie. Nie ma się z czego cieszyć
Publicystyka
Pytania o bezpieczeństwo, na które nie odpowiedzieli Trzaskowski, Mentzen i Biejat
Publicystyka
Joanna Ćwiek-Świdecka: Brudna kampania, czyli szemrana moralność „dla dobra Polski”
Publicystyka
Bogusław Chrabota: Jaka Polska po wyborach?
Publicystyka
Europa z Trumpem przeciw Putinowi