Ziemkiewicz rozprawia się przede wszystkim (a jego walkę uzupełniają doskonałe ilustracje Andrzeja Krauzego) z polityczną poprawnością. Problem z nią polega na tym, że nie pozwalając na mówienie pewnych rzeczy, zakłamuje rzeczywistość i prowadzi do oczywistych absurdów.
Dobrze ilustruje to zjawisko legenda Grafa von Stauffenberga, który „ochoczo wziął udział w podboju Polski, w Wieluniu trzasnął sobie pamiątkową fotkę z trupem zabitego podczas nalotu Polaka, w liście do żony napisał, że Polacy to straszne bydło, naród czujący się dobrze tylko pod batem, na dodatek strasznie zażydzony”.
Mimo to postać nienawidzącego Polaków Stauffenberga czczona jest w Polsce tylko dlatego, że stał się popkulturowym bohaterem walki z nazizmem (czyli – według reguł politycznej poprawności – ze złem absolutnym).
Autor „Michnikowszczyzny” nie poprzestaje wyłącznie na poprzednio zdefiniowanym przez niego pojęciu salonu, ale szuka jego nowych metafor. Powołując się na wiarygodne źródło, przypomina historię z oświeceniowej Francji. Dlaczego ówczesne „środowiska opiniotwórcze” wprowadziły bardzo restrykcyjną modę, obfite peruki i gruby makijaż? Ta pierwsza „ukrywała charakterystyczne dla kiły plackowate łysienie, puder syfilityczne wykwity”.
Ale myliłby się ten, kto by myślał, że chodziło wyłącznie o ukrycie swych wad przed światem. Wręcz przeciwnie, służyły temu, by ukryć „rzecz najbardziej wstydliwą, czyli gęste włosy i brak wrzodów, świadczące o zdrowiu”. Rzeczywiście, w dzisiejszej Polsce wstydzą się nie ci, którzy mają coś do ukrycia, lecz właśnie ci, w czyich szafach nie ma żadnego trupa. Takie czasy.