Opisany szmoncesową formułą Lopka Krukowskiego mechanizm: „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”, działa w polskiej polityce. Jeśli społeczeństwo nie ma przywódcy uosabiającego oczekiwane po nim cnoty, to tego, którego ma, idealizuje i gotowe jest bardzo długo nie przyjmować do wiadomości jego wad, nawet gdy demaskacje są poparte oczywistymi dowodami (proszę sobie przypomnieć Aleksandra Kwaśniewskiego z jego kłamstwem magisterskim, przeciążeniem goleni albo nabijaniem się z papieża). Innymi słowy, wyborcy instynktownie stosują zasadę konstruktywnego wotum nieufności: nie wycofują poparcia, dopóki nie mają na kogo go przenieść.
Właściwe pytanie brzmi więc, dlaczego na polskiej scenie politycznej nie udaje się wykreować alternatywy dla Tuska. W obrębie samej PO można to wytłumaczyć łatwo – Tusk przezornie zniszczył wszystkich, którzy mogliby mu rzucić wyzwanie, udało mu się także zawczasu zneutralizować część zagrożeń zewnętrznych, np. Rafała Dutkiewicza. W obozie przeciwnym tym samym zajął się Jarosław Kaczyński, eliminując potencjalnych kontrkandydatów brata. Obu politykom wspólnie udało się skutecznie przekonać Polaków, że istnieją tylko oni dwaj, tylko oni są dla siebie wzajemnie alternatywą i tylko między nimi (bo Lech Kaczyński postrzegany jest jako druga twarz Jarosława) można wybierać.
Udało się to nie tylko dzięki betonującej scenę polityczną ustawie o finansowaniu partii. Przede wszystkim Tusk i Kaczyński wpisali się w podstawowy, zasadniczy konflikt polskiego życia publicznego, jakim jest napięcie pomiędzy, mówiąc najbardziej ogólnikowo, unowocześnianiem Polaków a hołdowaniem ich przyzwyczajeniom; z jednej strony transformacja, kapitalizm i Europa, z drugiej tradycja, bezpieczeństwo socjalne i Kościół (i, co ważne, po obu stronach pomieszał się Peerel z anty-Peerelem).
W tak ujętym podziale Kaczyński twardo wziął stronę tradycji, Polski socjalnej i Kościoła, uważając, że pod tymi szyldami skupi wszystkich niezadowolonych z rozmaitych aspektów tego, co nastąpiło po roku 1989. Zrobił to w przekonaniu, iż jako trybun niezadowolonych zawsze będzie miał za sobą większość. Bo do roku 2007 niezadowoleni zawsze mieli większość.
Wściekłość establishmentu, której funkcją była tak chętnie przez szefa PiS podkreślana niechęć większości mediów, w oczach ludzi niezadowolonych z transformacji działała na korzyść PiS. Czy ktoś pamięta te jeremiady salonów, niemal do ostatniej chwili przed wyborami, że „Kaczyński będzie rządził zawsze”, nie ma na niego siły, bo to ciemne społeczeństwo kieruje się w swych wyborach zawiścią wobec elity?