Brak popytu na pogromcę establishmentu

Polska liberalna stała się bardziej atrakcyjna od socjalnej. Salon, taki jak z wyborczego spotu PiS „Mordo ty moja” większość wyborców w 2005 roku chciała rozgonić. Dwa lata później uznała, że warto do niego doszlusować

Publikacja: 28.10.2009 00:50

Brak popytu na pogromcę establishmentu

Foto: Rzeczpospolita, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Opisany szmoncesową formułą Lopka Krukowskiego mechanizm: „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”, działa w polskiej polityce. Jeśli społeczeństwo nie ma przywódcy uosabiającego oczekiwane po nim cnoty, to tego, którego ma, idealizuje i gotowe jest bardzo długo nie przyjmować do wiadomości jego wad, nawet gdy demaskacje są poparte oczywistymi dowodami (proszę sobie przypomnieć Aleksandra Kwaśniewskiego z jego kłamstwem magisterskim, przeciążeniem goleni albo nabijaniem się z papieża). Innymi słowy, wyborcy instynktownie stosują zasadę konstruktywnego wotum nieufności: nie wycofują poparcia, dopóki nie mają na kogo go przenieść.

Właściwe pytanie brzmi więc, dlaczego na polskiej scenie politycznej nie udaje się wykreować alternatywy dla Tuska. W obrębie samej PO można to wytłumaczyć łatwo – Tusk przezornie zniszczył wszystkich, którzy mogliby mu rzucić wyzwanie, udało mu się także zawczasu zneutralizować część zagrożeń zewnętrznych, np. Rafała Dutkiewicza. W obozie przeciwnym tym samym zajął się Jarosław Kaczyński, eliminując potencjalnych kontrkandydatów brata. Obu politykom wspólnie udało się skutecznie przekonać Polaków, że istnieją tylko oni dwaj, tylko oni są dla siebie wzajemnie alternatywą i tylko między nimi (bo Lech Kaczyński postrzegany jest jako druga twarz Jarosława) można wybierać.

Udało się to nie tylko dzięki betonującej scenę polityczną ustawie o finansowaniu partii. Przede wszystkim Tusk i Kaczyński wpisali się w podstawowy, zasadniczy konflikt polskiego życia publicznego, jakim jest napięcie pomiędzy, mówiąc najbardziej ogólnikowo, unowocześnianiem Polaków a hołdowaniem ich przyzwyczajeniom; z jednej strony transformacja, kapitalizm i Europa, z drugiej tradycja, bezpieczeństwo socjalne i Kościół (i, co ważne, po obu stronach pomieszał się Peerel z anty-Peerelem).

W tak ujętym podziale Kaczyński twardo wziął stronę tradycji, Polski socjalnej i Kościoła, uważając, że pod tymi szyldami skupi wszystkich niezadowolonych z rozmaitych aspektów tego, co nastąpiło po roku 1989. Zrobił to w przekonaniu, iż jako trybun niezadowolonych zawsze będzie miał za sobą większość. Bo do roku 2007 niezadowoleni zawsze mieli większość.

Wściekłość establishmentu, której funkcją była tak chętnie przez szefa PiS podkreślana niechęć większości mediów, w oczach ludzi niezadowolonych z transformacji działała na korzyść PiS. Czy ktoś pamięta te jeremiady salonów, niemal do ostatniej chwili przed wyborami, że „Kaczyński będzie rządził zawsze”, nie ma na niego siły, bo to ciemne społeczeństwo kieruje się w swych wyborach zawiścią wobec elity?

Otóż rok 2007 pokazał tu zasadniczą zmianę, nieoczekiwanie Polska liberalna stała się bardziej atrakcyjna od socjalnej. Dorosło nowe pokolenie, stare w większym stopniu zaczęło być zadowolone. Na salon, taki jak z wyborczego spotu PiS „Mordo ty moja”, w 2005 roku większość wyborców patrzyła z chęcią rozgonienia go, dwa lata później już z chęcią doszlusowania.

Tusk w porę dostrzegł tę zmianę i wszedł mocno w proponowaną mu przez PiS rolę. I to jest przyczyną jego sukcesów w większym stopniu niż niewątpliwa polityczna i piarowska zręczność, jaką się wykazuje, czy równie niewątpliwy wizerunkowy antytalent jego rywala. Role są rozdane na dobre, przy czym Kaczyński, jako dłużej w swojej tkwiący, ma mniejsze szanse zmiany wizerunku. Na pogromcę establishmentu zaś po prostu popyt jest w Polsce w tej chwili niewielki.

Teoretycznie wyobrazić sobie można kolejną generalną zmianę nastrojów, wybuch graniczącego z obrzydzeniem niezadowolenia ze stanu państwa i chęć rozgonienia kolesiów – jak po sprawie Rywina. Wtedy PiS jako narzędzie do ukarania Tuska nadałoby się wyborcom idealnie. Ale z wielu względów jest to mało prawdopodobne.

Kaczyńskiemu nie pozostaje jednak nic innego, niż czekać na taką generalną zmianę nastrojów. Póki ona nie następuje, oznacza to blokowanie pojawienia się potencjalnej alternatywy dla Tuska, a tym samym umacnianie go na pozycji jedynego akceptowalnego przywódcy.

Opisany szmoncesową formułą Lopka Krukowskiego mechanizm: „Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma”, działa w polskiej polityce. Jeśli społeczeństwo nie ma przywódcy uosabiającego oczekiwane po nim cnoty, to tego, którego ma, idealizuje i gotowe jest bardzo długo nie przyjmować do wiadomości jego wad, nawet gdy demaskacje są poparte oczywistymi dowodami (proszę sobie przypomnieć Aleksandra Kwaśniewskiego z jego kłamstwem magisterskim, przeciążeniem goleni albo nabijaniem się z papieża). Innymi słowy, wyborcy instynktownie stosują zasadę konstruktywnego wotum nieufności: nie wycofują poparcia, dopóki nie mają na kogo go przenieść.

Pozostało jeszcze 84% artykułu
Publicystyka
Marek Cichocki: Donald Trump robi dobrą minę do złej gry
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Minister może zostać rzecznikiem rządu. Tusk wybiera spośród 6-7 osób
Publicystyka
Tomasz Krzyżak: Biskupi muszą pokazać, że nie są gołosłowni
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Niemcy przestraszyły się Polski, zmieniają podejście do migracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao nagrodzony w konkursie The Drum Awards for Marketing EMEA za działania w Fortnite
Publicystyka
Łukasz Adamski: Elegia dla blokowisk. Czym Nawrocki może zaimponować Trumpowi?