Afgańskie krętactwa i kłamstewka

Kierownictwo MON od miesięcy nie potrafi przygotować rzetelnej analizy misji afgańskiej. I nawet się nie sili, by nas do niej przekonać. A jedynie karmi nas półprawdami – pisze ekspert wojskowy

Publikacja: 02.11.2009 00:20

Afgańskie krętactwa i kłamstewka

Foto: Fotorzepa

Red

Politycy i MON, angażując polskie aktywa w wojnę w Afganistanie, nie tylko nie budują dla tej polityki zrozumienia ani poparcia wśród Polaków, ale traktują wręcz opinię publiczną jak „ciemny lud, który i tak wszystko kupi”.

14 września 2006 r. ówczesny szef MON Radosław Sikorski ogłasza w Waszyngtonie, że Polska wzmocni swoją obecność w Afganistanie, zaskakując wszystkich tą decyzją, a przede wszystkim miejscem jej wygłoszenia. Dzisiaj sytuacja się powtarza tylko w megagroteskowym wydaniu. Otóż szef Sztabu Generalnego gen. Franciszek Gągor w imieniu ministra Bogdana Klicha „melduje” wiceprezydentowi USA w dniu rozpoczęcia jego wizyty w Warszawie, że polska narodowa strategia wobec Afganistanu „w swoim charakterze jest zgodna z propozycjami gen. McChrystala” i że MON widzi konieczność „przejściowego zwiększenia liczebności sił NATO w Afganistanie” („Dziennik Gazeta Prawna”, 21.10). Dzień po wyjeździe Josepha Bidena z Polski pojawia się w „Gazecie Wyborczej” informacja o 600 żołnierzach, którzy mają wzmocnić nasz kontyngent w Ghazni.

Po co zatem Gągor, „pierwszy żołnierz RP”, zapewne z inspiracji MON, publikuje taki artykuł w takim momencie? Dla żartu? Jak odczytać publicystykę generała, jeśli nie publicznie wyrażoną zgodę na zwiększenie polskiego kontyngentu, tym bardziej że propozycje gen. Stanleya McChrystala na tym właśnie polegają. Takie uzgodnienia z polskim prezydentem i rządem potwierdził w rozmowie dla TVN 24 nowy ambasador USA w Polsce Lee Feinstein, którego raczej trudno uznać za słabo poinformowanego.

Co zaś robi minister Bogdan Klich? Idzie w zaparte i lawiruje, karmiąc nas półprawdami. Ruga przy tym ambasadora, któremu zarzuca mijanie się z prawdą. Trudno chyba o bardziej chaotyczne zachowanie kierownictwa MON, które pozostawia uczucie zażenowania wobec tej, z jednej strony publicznie deklarowanej na łamach prasy, lojalności wobec Waszyngtonu i jednocześnie zwyczajnej arogancji wobec polskiej opinii publicznej.

[srodtytul]Minister wróży[/srodtytul]

Podobną arogancją i kłamstewkami popisał się Radosław Sikorski we wrześniu 2006 r., kiedy twierdził, że Polska wyśle do Afganistanu ok. 1000 żołnierzy, a Polacy będą rozmieszczeni w stosunkowo spokojnej, wschodniej części Afganistanu. Nie omieszkał wtedy zaznaczyć, że żołnierze zostaną w Afganistanie przez rok, a koszty udziału w operacji zamkną się w 300 mln zł. Pytanie samo ciśnie się na usta. Jeśli minister ma problemy z przewidywaniem stanu rzeczy obejmującego dwuletni horyzont czasowy, to jego przekonywanie Polaków do amerykańskiej tarczy antyrakietowej, która ma powstać w 2018 r., jest już zwykłym bajaniem!

Dzisiaj bowiem mamy w Afganistanie ponad 2 tys. żołnierzy, doślemy więcej i zostaniemy tam z pewnością na wiele lat, przynajmniej do 2018 r., kiedy w Polsce miałyby powstać elementy nowej tarczy antyrakietowej. Roczny koszt dla MON wyniesie ponad miliard zł rocznie (włączając w to koszty utrzymania szpitala wojskowego) i to w sytuacji, kiedy – zgodnie z raportem rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego – w polskiej armii, a w szczególności siłach powietrznych z braku pieniędzy „zawodzi prawie wszystko, począwszy od wyposażenia i szkolenia, skończywszy na warunkach socjalnych”.

Krótko mówiąc, armia się sypie. Nietrudno sobie zatem wyobrazić, jak nasze Siły Zbrojne – przy tej polityce – będą wyglądać za dziesięć lat. Piloci rzeczywiście – żeby użyć porównania b. ministra obrony Bronisława Komorowskiego – mogą być zmuszeni do latania na wrotach od stodoły, bo reszta śmigłowców Mi-24 czy Mi-17 znajdzie się w Afganistanie.

Trudno o większe dowody lekceważenia bezpieczeństwa niż konsekwentne niszczenie armii. I nie zda się tutaj na wiele „przykrywanie” sytuacji nagłaśnianymi programami modernizacyjnymi armii, na które MON ma wydać 30 mld zł. Większość z tego sprzętu bowiem pójdzie właśnie do Afganistanu.

Oczywiście, jeśli nic się w międzyczasie nie zmieni. Zgodnie bowiem z obowiązującą ustawą o finansach publicznych, jeżeli dług publiczny przekroczy 55 proc. PKB, rząd musi przedstawić Sejmowi program działań zmierzających do obniżenia tej relacji i ograniczenia deficytu. Tak więc w ciągu roku lub dwóch plany ministra Klicha mogą okazać się zwykłą propagandą. Oszczędności bowiem najłatwiej będzie przeprowadzić na armii, i to tej, która zostanie w kraju.

Te półprawdy i kłamstewka w sprawie naszego udziału w wojnie z terroryzmem u boku USA stają się powoli nie do zniesienia dla trzeźwo myślącej opinii publicznej. W Polsce zbliżają się wybory, które muszą być okazją do debaty o naszej obecności w Afganistanie i całością polityki bezpieczeństwa państwa. Na razie mamy do czynienia z pewnym stanem „afgańskiego zażenowania”. Wiąże się z tym zadziwiająca, partyjna zgodność na kontynuację utrzymywania naszych wojsk za granicą, mimo że za wycofaniem ich z Afganistanu jest według ostatnich badań CBOS 77 proc. Polaków. To się jednak szybko zmieni wraz z przybliżającym się terminem wyborów.

[srodtytul]Strachy na Lachy?[/srodtytul]

Na pierwszy rzut oka w sprawie afgańskiej mamy jednolity przekaz na „tak”, który w praktyce jest jednak przekazem wymuszonym i bazującym na strachu. Na strachu przed reakcją Amerykanów i strachu przed opinią publiczną (wyborcami) i jej oczekiwaniami. Dlatego najlepsze dla polityków byłoby status quo. Tego nie da się jednak utrzymać, bo wiceprezydent Joseph Biden – jak twierdzi nowy ambasador Lee Feinstein – dostał od Polski deklaracje zwiększenia liczebności naszego wojska w Afganistanie.

Stąd teraz lawirowanie ministra Klicha, który jako polityk Platformy Obywatelskiej znalazł się w potrzasku między naciskającymi Amerykanami a polskimi wyborcami. Przed wyborami nikt bowiem nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za tak wyjątkowo niepopularną decyzję. Mimo zakulisowych ustaleń co do zwiększenia ilości żołnierzy w Afganistanie teraz nikt nie zamierza wystąpić w roli posłańca tej wiadomości do opinii publicznej. W starożytnej Grecji istniał zwyczaj zabijania posłańca przynoszącego złe wieści. Dla polityków decyzja o zwiększeniu kontyngentu w Afganistanie i napływających informacjach o śmierci żołnierzy może być właśnie gwoździem do wyborczej trumny.

Nic więc dziwnego, że Kancelaria Prezydenta, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego zwykle tak bardzo aktywne w kwestii zwierzchnictwa nad armią, szczególnie w sprawie nominacji generalskich, teraz nabrały wody w usta i czekają na ruch ministra Klicha i Kancelarii Premiera RP. Minister ON zaś mataczy, gani amerykańskiego ambasadora, ale i tak będzie musiał stanąć twarzą w twarz z tym, co nieuniknione, czyli z opinią publiczną i wyborcami.

Jest jeszcze jeden, być może nieuświadomiony lęk. Lęk, by nie sprowokować zamachu terrorystycznego podobnego do tego, który wydarzył się w Hiszpanii 11 marca 2004 r. Wtedy w pociągach dowożących ludzi z okolic podmiejskich do pracy w Madrycie wybuchły bomby. Zginęły w nich 192 osoby, a 1900 zostało rannych. Wśród ofiar śmiertelnych było czworo Polaków. Zamachów dokonano trzy dni przed wyborami parlamentarnymi w Hiszpanii zaplanowanymi na 14 marca.

[wyimek]Politycy boją się głośno mówić o zwiększeniu naszego zaangażowania w Afganistanie. Rząd kręci, a współpracownicy prezydenta nabrali wody w usta[/wyimek]

Przed naszym zaangażowaniem w wojnę w Iraku i Afganistanie czy w projekt tarczy antyrakietowej taki scenariusz byłby zupełnie nieprawdopodobny, teraz jednak wskutek wplątania nas w wojnę z terroryzmem nie da się go zupełnie wykluczyć, „medialnie” bowiem jesteśmy najgorliwszym po Brytyjczykach koalicjantem Waszyngtonu.

Przy tym „afgańskim stanie zażenowania” ignorowana opinia publiczna wydaje się być łatwym celem dla potencjalnych terrorystów i w przypadku takiego ataku poparłaby każdego, kto jest przeciw tej operacji w Afganistanie, ponieważ sens tej misji jest powszechnie podważany. Gdyby bowiem taki atak wydarzył się rzeczywiście, obecna scena polityczna i układ partyjny zostałyby zmiecione. Być może więc istnieje między partiami jakieś ciche porozumienie w tej sprawie, które powoduje zmowę milczenia i stwarza wrażenie politycznej spójności. Stąd zamiast otwartej dyskusji mamy koszmarny zalew banału w stylu wypowiedzi ministra ON Bogdana Klicha, że ginący w Afganistanie żołnierze to filary naszego bezpieczeństwa albo że misja w Afganistanie to test na sojuszniczą wiarygodność.

Dowodem na istnienie takiej „cichej zmowy” była próba wyłomu w tym „froncie jedności” przez szefa SLD Grzegorza Napieralskiego, który zażądał wycofania wojsk z Afganistanu. Niestety, nie wyjaśnił, dlaczego i skąd taka nagła decyzja. Od propozycji zdystansował się jednak od razu były szef MON Jerzy Szmajdziński, który nazwał ją nieracjonalną i niemerytoryczną.

Potencjalna dyskusja wywołana przez SLD została zduszona już w zarodku przez sam SLD. Strona rządowa wspomagała również te działania. Rzecznik rządu Paweł Graś błyskawicznie ripostował, mówiąc, że ewentualna decyzja o wycofaniu się z Afganistanu „będzie wspólną decyzją NATO”. PiS dyplomatycznie milczało. Można tylko żałować, że takiej zgodności nie ma w innych dziedzinach życia publicznego.

Talibowie już usiłowali wpłynąć na opinię publiczną przed wysłaniem naszych wojsk do Afganistanu w 2007 r. W Internecie ukazały się komunikaty skierowane do parlamentu i narodu polskiego. Były podpisane przez przedstawiciela tzw. Islamskiego Emiratu Afganistanu Kari Muhhamada Jusufa, który zaapelował, by przemyśleć decyzje o wysłaniu polskich żołnierzy do Afganistanu, ponieważ – jak napisał– wojska brytyjskie i kanadyjskie ponoszą tam porażkę za porażką. Kolejnym aktem wymierzonym w opinię publiczną było porwanie przez talibów i egzekucja polskiego inżyniera w Pakistanie.

[srodtytul]Czy ciemny lud to kupi?[/srodtytul]

Największe spustoszenie w społecznym postrzeganiu afgańskiej misji poczynili jednak nie talibowie, a polskie MON. Chodzi o sprawę Nangar Khel i proces żołnierzy oskarżonych o nieuzasadnione ostrzelanie wioski i w konsekwencji śmierć cywilów. Podejrzanych żołnierzy skuto kajdankami i prowadzono na przesłuchanie w świetle reflektorów i w obecności kamer telewizyjnych, co bardziej pasowało do zwalczania bandyckich grup przestępczych niż do wizerunku żołnierzy wysłanych na misję w obronie – jak twierdzą Klich i Sikorski – polskiej racji stanu. Były szef MON Aleksander Szczygło nazwał ich durniami, kompromitując zupełnie w oczach opinii publicznej całe to przedsięwzięcie realizowane w imię „naszej sojuszniczej wiarygodności”.

Jakby tego było mało z wojska odchodzi jeden z najwyższych dowódców w atmosferze skandalu i oskarżeń o naruszenie cywilnej kontroli nad armią i to właśnie z powodu afgańskiej misji, a właściwie z powodu złego przygotowania do niej naszego kontyngentu. Pada wiele gorzkich słów pod adresem resortu obrony narodowej i Sztabu Generalnego o niekompetencji i blokowaniu przepływu informacji. Były dowódca Wojsk Lądowych zastanawia się też publicznie, jaki jest właściwie cel militarny polskiego kontyngentu w Afganistanie, i pisze: „To analiza otrzymanego zadania powinna być podstawą do oceny potrzeb w zakresie sił i środków potrzebnych do jego wykonania. Czyli – do wysłania do Afganistanu. Sądzę, że do tej pory takie analizy po prostu nie były przeprowadzane” („Dziennik Gazeta Prawna”, 14.10).

Z całej tej sytuacji wyłania się dość groteskowy obraz kierownictwa MON, które nie dość, że od miesięcy nie potrafi przygotować rzetelnej analizy misji afgańskiej dla opinii publicznej, to nawet się nie sili, by ją do niej przekonać, karmiąc nas półprawdami. Może zatem kolejną publikacją szefa SG generała Franciszka Gągora powinien być artykuł zatytułowany tym razem: „Żołnierze liczą na zaufanie Polaków” i może powinien być opublikowany przy okazji kolejnej informacji o polskich żołnierzach poległych w afgańskiej wojnie, a nie wizyty wiceprezydenta USA. Afgański serial w wykonaniu ministra Klicha i gen. Gągora będzie jeszcze długo trwał niczym opera mydlana „Moda na sukces”, wywołując podobnie jak serial stan zażenowania.

[i]Autor, komandor porucznik rezerwy, jest niezależnym analitykiem ds. bezpieczeństwa[/i]

Politycy i MON, angażując polskie aktywa w wojnę w Afganistanie, nie tylko nie budują dla tej polityki zrozumienia ani poparcia wśród Polaków, ale traktują wręcz opinię publiczną jak „ciemny lud, który i tak wszystko kupi”.

14 września 2006 r. ówczesny szef MON Radosław Sikorski ogłasza w Waszyngtonie, że Polska wzmocni swoją obecność w Afganistanie, zaskakując wszystkich tą decyzją, a przede wszystkim miejscem jej wygłoszenia. Dzisiaj sytuacja się powtarza tylko w megagroteskowym wydaniu. Otóż szef Sztabu Generalnego gen. Franciszek Gągor w imieniu ministra Bogdana Klicha „melduje” wiceprezydentowi USA w dniu rozpoczęcia jego wizyty w Warszawie, że polska narodowa strategia wobec Afganistanu „w swoim charakterze jest zgodna z propozycjami gen. McChrystala” i że MON widzi konieczność „przejściowego zwiększenia liczebności sił NATO w Afganistanie” („Dziennik Gazeta Prawna”, 21.10). Dzień po wyjeździe Josepha Bidena z Polski pojawia się w „Gazecie Wyborczej” informacja o 600 żołnierzach, którzy mają wzmocnić nasz kontyngent w Ghazni.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości