Wybory samorządowe: upartyjnione samorządy

Słyszę w Warszawie od taksówkarza: „Może i ten Bielecki z PiS lepiej się zna na mieście, ale panie, ten krzyż, Kaczor na prochach, Smoleńsk, będą się kłócić. Więc trzeba głosować na Hankę”. Tylko co ma Smoleńsk do wodociągów? – pyta publicysta

Publikacja: 19.11.2010 01:08

Jerzy Karwelis

Jerzy Karwelis

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Red

Poniedziałek po wyborach samorządowych to dla mnie zawsze jeden ze smutniejszych dni w nowej Polsce. Czołówki gazet co cztery lata grzmią: partia XYZ wygrała wybory samorządowe. Ruszają komentarze liderów partyjnych i publicystów, odbywa się zgrany taniec tłumaczenia wyników na ich polityczne reperkusje.

Tyle zostało z ideałów samorządnej Rzeczypospolitej, głoszonych na pierwszym zjeździe w programie „Solidarności” z 1981 r. – po 20 latach uprawiania demokracji jedyne na co nas stać w samorządności lokalnej, to analizy partyjnych wpływów.

[srodtytul]Poroże na ścianie[/srodtytul]

Niedawno na pewnej konferencji przysłuchiwałem się panelowi o upartyjnieniu samorządów. Europoseł (o samorządowych korzeniach) rządzącej partii siedział obok nowego wtedy nabytku Platformy prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego. Europoseł tłumaczył, że partie polityczne nie mają żadnej strategii wobec samorządów, sam prezydent Grobelny zaś uzasadniał, że przechodzi z niezależności na stronę polityczną, bo łatwiej mu się będzie rządziło miastem z radnymi PO po swojej stronie.

Zaraz potem europoseł stwierdził, że nowy kandydat Platformy jest kandydatem niezależnym w swoich decyzjach i niechby mu ktoś, choćby i radny PO, spróbował powiedzieć w Poznaniu, co ma robić! Wyszło z tego, że prezydent Poznania będzie mógł podejmować dowolne decyzje pod warunkiem przynależności do partii. Ta sama polityka Grobelnego wobec Poznania może być dobra (w przypadku przynależności do PO) lub zła (w przypadku niezależności).

Jak widać, w polskim ustroju jakikolwiek niezależny prezydent miasta staje się zakładnikiem politycznego szantażu – rób sobie co chcesz, pozwolimy ci na wszystko, musisz tylko do nas przystać. Mamy więc taki samorząd, któremu pod warunkiem wytatuowania sobie podległości partie łaskawie pozwolą porządzić (oczywiście w partyjnie ustalonych granicach). Po co więc partiom ten samorząd? Wychodzi na to, że dla samej władzy.

Po tym, jak europoseł stwierdził brak jakiejkolwiek strategii partii politycznych wobec samorządu, w tym samym zdaniu ogłosił, że PO jest zainteresowana jeszcze kilkoma transferami niezależnych włodarzy większych miast na stronę politycznej mocy. Po co, nie powiedział. Można się jedynie domyślać, że po to, żeby im gdzieś w terenie niezależnie szkodliwa konkurencja nie wyrosła (są takie fatalne przypadki, wtedy polityczni baroni lokalni dostają burę w centrali, lepiej więc zawczasu asymilować).

Warto także zawiesić na politycznej ścianie następne poroże, odtrąbić zwycięstwo w ważnych dla Polski wyborach. Z tym że traktowanych tu jednak przez klasę polityczną jedynie jako pogłębiony sondaż politycznych preferencji w przedbiegach do naprawdę interesujących partie wyborów parlamentarnych. To wszystko, jeśli chodzi o samorząd w oczach polski partyjnej po 20-letnim uprawianiu demokracji.

[srodtytul]Wszyscy byliśmy razem?[/srodtytul]

Zresztą sama mechanika transferu jest ciekawa. Wielu „szeregowych” samorządowców się żali, że niemało ich kolegów, lokalnych liderów, zabranych politycznym pociągiem do Warszawy straciło na zawsze jakikolwiek instynkt samorządowy. Jakby ich tam w Warszawie pozamieniali. Z prężnych działaczy lokalnych stali się „państwowcami” o kompetencjach armatniego mięsa do głosowania według zarządzonej na klubach dyscypliny partyjnej. Rzadko który wracał tam, skąd wyrósł, jeśli już, to z kacem, jakby po czteroletnim amoku.

I to nie jest tak, że partie mają swoje lokalne samorządy w leniwym nosie. To pozwoliłoby im się chociaż jakoś emancypować. Władza musi przecież, choćby i symbolicznie, wykazać, kto tu rządzi. Najgorsze, że z powodu lekkiej niechęci do pracy partii na podstawowym lokalnym poziomie wywieranie wpływu politycznego sprowadza się właśnie do sfery symboliki, a więc ląduje w okolicach groteski.

Kiedy, delikatnie mówiąc, nielubiany przez PO niepartyjny prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz natychmiast po katastrofie smoleńskiej wystawił księgę kondolencyjną w ratuszu, marszałek województwa dolnośląskiego (PO) nie chciał robić głupiej konkurencji, nie tylko nie wystawił w swoim urzędzie księgi, ale oficjalnie pojechał i podpisał się na ratuszu.

Po podpisaniu jednak daleko nie ujechał, w drodze powrotnej został wezwany na partyjny dywanik i przeczołgany przez odpowiedzialnego za Dolny Śląsk PO-wskiego barona, że się wpisał nie do tej księgi co trzeba, swojej nie wystawił, czym – nie daj Boże – legitymizował politycznego wroga nr 1 PO we Wrocławiu. I to są zarzuty z pierwszych dni żałoby, kiedy „wszyscy byliśmy razem”.

W ten oto sposób i na takim poziomie partie polityczne wpływają na samorząd. I po to o niego walczą.

W ogóle to ten Dolny Śląsk jest niezłą zagwozdką dla systemu partii politycznych w Polsce. Dutkiewicz, podbudowany sukcesami Wrocławia i wręcz symboliczną popularnością, może wziąć nie tylko Wrocław, ale i całe Dolnośląskie, wystawia bowiem wojewódzką koalicję niezależnych politycznie prezydentów większych miast Dolnego Śląska. Może więc wziąć wszystko i skończy się gierka powtarzana w wielu innych województwach, gdzie partyjny marszałek daje popalić niezależnemu prezydentowi za pomocą reglamentowania chociażby środków unijnych. To taka praktykowana odwrotność haseł z obecnej kampanii samorządowej: „Robimy politykę – nie będziecie sobie budowali mostów”.

Wśród Polaków świadomość istnienia samorządu wojewódzkiego, jego coraz większych kompetencji, a przede wszystkim osób do niego się nadających i w nim działających jest prawie zerowa. (Szybki test – jak się nazywa marszałek waszego województwa i jaka koalicja w nim rządzi?). Polacy więc wybierają samorząd wojewódzki według swych preferencji politycznych, czyli głosują bezrefleksyjnie na anonimowych dla siebie kandydatów wystawionych na listach przez ulubione partie.

A że na Dolnym Śląsku może dojść do symptomatycznego wyłomu, gdyby województwo wzięli niepartyjni, mamy tu więc na okres wyborów samorządowych polityczny zajazd partii politycznych. Doszło nawet do historycznych aliansów na skalę cudu ponad podziałami. W miastach Dolnego Śląska, gdzie swoich kandydatów wystawiają silne i niepartyjne lokalne koalicje, każda z partii politycznych wystawia w pierwszej turze po swoim kandydacie na prezydenta, ale razem partie już się ułożyły, że jak dojdzie do drugiej tury, to poprą każdego kandydata partyjnego, który do drugiej tury przejdzie, byleby przeciwko kandydatowi niezależnemu.

Wcześniej takie lokalne partie nie mogły ustalić na posiedzeniu rady miasta nawet wspólnego stanowiska dotyczącego choćby i szaletu, dziś w obliczu zagrożenia poprą nawet swoich politycznych wrogów, byleby nie wszedł nowy do gry i nie przewrócił stolika do brydża, gdzie gra się we czwórkę od lat. W różnych składach, ale w stałym gronie.

[srodtytul]Grillujący i grillowani[/srodtytul]

A co na to suweren? No właśnie – gdzie wyborcy? Kiedy wsiadam do taksówki na Dworcu Centralnym w Warszawie zagaduje mnie suweren – taksówkarz. Że kompromitacja, miał być nowy dworzec na Euro, a tylko stary umyją, że Gronkiewicz to, że tamto. Ja, że idą wybory samorządowe i można zweryfikować rządzących, jeśli się nie podobają.

Co słyszę? Że może i ten Bielecki z PiS lepiej się zna na Warszawie, ale panie, ten krzyż, Kaczor na prochach, Smoleńsk, będą się kłócić. Trzeba głosować na Hankę. U was to we Wrocławiu macie tego Dutkiewicza, to macie fajnie, a my co? Krzyż na Krakowskim, panie, faszyści dojdą do władzy, ci od zamachu, panie, i sztucznej mgły…

Naród już tak ogłupiał, że wszystko mu się miesza. Chociażby Smoleńsk z wodociągami. I w ten sposób o tym, kogo wybiorą na wójta Pścina, zadecyduje to, czy generał Błasik pilotował tutkę, czy nie.

Obywatel nie wierzy w siłę własnego głosu, chce mieć spokój, zaklina rzeczywistość na poziomie wyboru mniejszego zła. 30 milionów Jaruzelskich po 20 latach wolności i 30 od stanu wojennego. Podzieleni na grillujących i grillowanych, straszeni przez media uciekają w łatwą wymówkę nicnierobienia i w formułę lokalnych wyborów jako politycznego plebiscytu. A potem kolejni fundatorzy takiej rzeczywistości wylewać będą polityczne krokodyle łzy nad niskim poziomem zaangażowania obywatelskiego Polaków.

Znów zapowiada się kolejny smutny dzień polskiej demokracji. Poniedziałek po wyborach samorządowych…

[i]Autor był działaczem podziemnej „Solidarności” z Wrocławia, obecnie jest dyrektorem marketingu w wydawnictwie Axel Springer. Członek zarządu i były prezes ZKDP[/i]

Poniedziałek po wyborach samorządowych to dla mnie zawsze jeden ze smutniejszych dni w nowej Polsce. Czołówki gazet co cztery lata grzmią: partia XYZ wygrała wybory samorządowe. Ruszają komentarze liderów partyjnych i publicystów, odbywa się zgrany taniec tłumaczenia wyników na ich polityczne reperkusje.

Tyle zostało z ideałów samorządnej Rzeczypospolitej, głoszonych na pierwszym zjeździe w programie „Solidarności” z 1981 r. – po 20 latach uprawiania demokracji jedyne na co nas stać w samorządności lokalnej, to analizy partyjnych wpływów.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Publicystyka
Kazimierz Groblewski: Sztaby wyborcze przed dylematem, czy już spuszczać bomby na rywali
Publicystyka
Jędrzej Bielecki: Karol Nawrocki w Białym Domu. Niedźwiedzia przysługa Donalda Trumpa
analizy
Likwidacja „Niepodległej” była błędem. W Dzień Flagi improwizujemy
Publicystyka
Roman Kuźniar: 100 dni Donalda Trumpa – imperializm bez misji
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Publicystyka
Weekend straconych szans – PiS przejmuje inicjatywę w kampanii prezydenckiej?
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne