Polacy twierdzą, że prezydencki tupolew nie lądował, a rozbił się, bo lotnicy popełnili błędy przy próbie odejścia. MAK się upiera: piloci, którzy byli pod presją, chcieli lądować za wszelką cenę.
Argumenty polskiej komisji
Niespełna kwadrans przed katastrofą w kokpicie pojawia się Mariusz Kazana z MSZ. Kapitan Arkadiusz Protasiuk (wie, że pogoda jest fatalna) tłumaczy, co zamierza: "W tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść. Spróbujemy podejść. Zrobimy jedno zejście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie. Także proszę już myśleć nad decyzją, co będziemy robili".
Osiem minut przed wypadkiem dowódca zarządza: "W przypadku nieudanego podejścia, odchodzimy w automacie". "W automacie" – potwierdza drugi pilot.
14 sekund przed zderzeniem w kokpicie rozpoczyna się kluczowa sekwencja. Nawigator podaje, że maszyna jest na 100 m (w rzeczywistości kilkadziesiąt metrów niżej, Artur Ziętek odczytuje dane z niewłaściwego wysokościomierza). 100 m to wysokość, na której Protasiuk musi decydować – lądujemy czy odchodzimy. Zaraz po słowach nawigatora odzywa się gen. Andrzej Błasik: "Nic nie widać". Protasiuk natychmiast rozkazuje: "Odchodzimy na drugie". "Odchodzimy" – potwierdza drugi pilot.
Tu-154M nadal zbliża się do ziemi. Dopiero po pięciu sekundach dowódca ściąga stery na siebie i próbuje ręcznie wyprowadzić samolot.