Spór liderów głównych polskich partii politycznych w sprawie traktowania Ukrainy nie powoduje kryzysu naszej polityki wschodniej – jest jej kwintesencją.
Wojna PO i PiS na śmierć i życie spowodowała, że wyjęta z politycznej młócki polityka zagraniczna stała się kolejnym polem bitwy. Partie sięgnęły po nią, by osiągać cele wewnętrzne. To musiało sparaliżować jej newralgiczną część, czyli wschodnią.
Donald Tusk, aby odróżnić się od posądzanego o rusofobię Jarosława Kaczyńskiego, postanowił dokonać nowego otwarcia w relacjach z Moskwą. Jednak o ile wewnętrzna polityka miłości mogła przynosić pozytywne efekty, o tyle na Władimira Putina już ona nie zadziałała. Sukcesem polskiego premiera po wizycie w Rosji miało być to, że rozmowy w ogóle się toczyły. Naiwność tego myślenia pokazały negocjacje w sprawie umowy gazowej – tu też rozmowy się toczyły. Tyle że doprowadziły do tego, że Polska kupuje gaz najdrożej w Europie.
Rosjanie okazali się twardzi także podczas negocjacji w sprawie limitów przewozowych. Blokowali polskie ciężarówki i ograniczyli liczbę pozwoleń wjazdowych dla polskich firm. Obecnie nękają je szczegółowymi kontrolami.
Zmianę polskiej polityki dostrzeżono jednak w stolicach państw regionu i był to sygnał, że wiatr zaczyna wiać z innej strony. Przywódcy sąsiadujących z nami krajów przekonali się o tym jeszcze mocniej 1 września 2009 r. Organizując obchody wybuchu II wojny, Polacy pozwolili Putinowi na Westerplatte przedstawiać swoją wersję historii. Nie przeszkodziło to polskiemu premierowi przechadzać się z rosyjskim przywódcą po sopockim molo. Tusk nie znalazł czasu na spotkanie z szefową ukraińskiego rządu Julią Tymoszenko, która ostentacyjnie opuściła uroczystości.