Rozpicie zajmuje im ze dwie minuty, szybciej niż Włochowi poranne espresso. Kilka banknotów na stół i mogą pędzić do roboty w urzędzie.
Senne miasteczko, gdzie dyrektorem kołchozu był Aleksander Łukaszenko, to pełna potiomkinada - wymalowane fronty budynków, wymyte, przeraźliwie puste sklepy. Dwa miesiące wcześniej były tu republikańskie dożynki, wypadły okazale. Razem ze znajomymi opozycjonistami z Mohylewa, którzy mnie tutaj zaciągnęli, parskamy ze śmiechu co chwila. Idziemy pod niezbyt okazały dom Łukaszenki, oglądamy go z każdej strony. Lądujemy w komisariacie. Po kilku godzinach i telefonach do Mohylewa puszczają nas wolno. W sumie zabawna wycieczka.
Wspominam to zdarzenie, czytając, że do więzienia znów trafił Andrzej Poczobut, lider polskiej mniejszości na Białorusi, korespondent „Wyborczej". Tym razem może posiedzieć dłużej za to tylko, że napisał, iż to sam prezydent Białorusi decydował o losie domniemanych sprawców zamachu w mińskim metrze. Grozi mu kilka lat więzienia i odwieszenie poprzedniego wyroku.
W porównaniu z dzisiejszą Białorusią ta sprzed dekady jawi się jako oaza wolności. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że na naszych oczach sąsiednie państwo stoczyło się z kategorii półautorytarnego, w stylu łagodniejszych republik bananowych, w jawną dyktaturę. Skąd pewność, że to ostatnie słowo Łukaszenki?
Naprawdę nie możemy pozostać obojętni na to, co dzieje się z Białorusinami, z setkami tysięcy naszych rodaków, z tysiącami więźniów politycznych, z samym Poczobutem wreszcie. Możemy demonstrować, wysyłać do więzionych listy i naciskać naszych polityków, by tym razem zmusili Europę do stanowczego protestu. Możemy, nie - musimy wesprzeć Radio Racja i podupadający Biełsat. To, co się stało, to skądinąd dość koszmarna puenta do rozmowy z jego szefową Agnieszką Romaszewską w sobotnim „Plusie Minusie".