Eurodeputowany z Malty, najmniejszego państwa Unii Europejskiej, reprezentuje średnio 70 tysięcy obywateli. Tymczasem eurodeputowany z Niemiec – aż 853 tys. swoich rodaków. W Polsce jeden eurodeputowany przypada na 753 tysięcy mieszkańców.
To zakrzywienie demokracji jest efektem stosowanej w wyborach do PE zasady tzw. regresywnej proporcjonalności. Oznacza ona, że teoretycznie liczba eurodeputowanych zależy od liczby mieszkańców, ale największym krajom ogranicza się reprezentację, a najmniejszym – zwiększa. I tak, traktat lizboński mówi o globalnej liczbie eurodeputowanych, a także precyzuje, że narodowa reprezentacja może liczyć nie więcej niż 96 osób i nie mniej niż sześć. To oznacza, że Niemców jest właśnie 96, a Maltańczyków, Luksemburczyków i Cypryjczyków – po sześciu. Polaków jest 51.
Europejska izba nie jest jedynym parlamentem, która stosuje taką zasadę. Jak wyliczyli ostatnio Nicolas Veron i Anish Tailor, ekonomiści z brukselskiego Bruegel i waszyngtońskiego Peterson Institute, w wielu demokracjach największe aglomeracje są względnie gorzej reprezentowane niż mniejsze regiony. Najlepiej poza PE widać to w Brazylii, gdzie poszkodowane jest Sao Paulo, czy w Indiach. Nigdzie jednak dysproporcje nie są tak duże jak w Parlamencie Europejskim.
Są to oczywiście nierówności bardzo względne. Bo w PE liczy się bezwzględna wielkość delegacji narodowych i w tej dziedzinie wszyscy Niemcom ustępują. Nie ma znaczenia, że Maltańczyków jest sześciu, a nie na przykład tylko jeden. Ich waga polityczna jest zerowa. To Niemcy, Francuzi, Włosi i Hiszpanie dzielą między siebie stanowiska, raporty itp. I to ich głos ma kluczowe znaczenie dla kształtu europejskiej legislacji.
Argumenty o niereprezentatywności PE nie są jednak miałkie, gdy przychodzi do wyciągania wniosków o wpływie eurodeputowanych na obsadę najwyższych stanowisk w UE.