Maltańczyk ważniejszy niż Polak

Parlament Europejski jest najbardziej niedemokratyczną izbą wśród światowych demokracji. Głos Maltańczyka waży w nim dużo więcej niż głos Polaka, nie mówiąc o Niemcu.

Publikacja: 20.05.2014 21:34

Anna Słojewska

Anna Słojewska

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Eurodeputowany z Malty, najmniejszego państwa Unii Europejskiej, reprezentuje średnio 70 tysięcy obywateli.  Tymczasem eurodeputowany z Niemiec – aż 853 tys. swoich rodaków. W Polsce jeden eurodeputowany przypada na 753 tysięcy mieszkańców.

To zakrzywienie demokracji jest efektem stosowanej w wyborach do PE zasady tzw. regresywnej proporcjonalności. Oznacza ona, że teoretycznie liczba eurodeputowanych zależy od liczby mieszkańców, ale największym krajom ogranicza się reprezentację, a najmniejszym – zwiększa. I tak, traktat lizboński mówi o globalnej liczbie eurodeputowanych, a także precyzuje, że narodowa reprezentacja może liczyć nie więcej niż 96 osób i nie mniej niż sześć. To oznacza, że Niemców jest właśnie 96, a Maltańczyków, Luksemburczyków i Cypryjczyków – po sześciu. Polaków jest 51.

Europejska izba nie jest jedynym parlamentem, która stosuje taką zasadę. Jak wyliczyli ostatnio Nicolas Veron i Anish Tailor, ekonomiści z brukselskiego Bruegel i waszyngtońskiego Peterson Institute, w wielu demokracjach największe aglomeracje są względnie gorzej reprezentowane niż mniejsze regiony. Najlepiej poza PE widać to w Brazylii, gdzie poszkodowane jest Sao Paulo, czy w Indiach. Nigdzie jednak dysproporcje nie są tak duże jak w Parlamencie Europejskim.

Są to oczywiście nierówności bardzo względne. Bo w PE liczy się bezwzględna wielkość delegacji narodowych i w tej dziedzinie wszyscy Niemcom ustępują. Nie ma znaczenia, że Maltańczyków jest sześciu, a nie na przykład tylko jeden. Ich waga polityczna jest zerowa. To Niemcy, Francuzi, Włosi i Hiszpanie dzielą między siebie stanowiska, raporty itp. I to ich głos ma kluczowe znaczenie dla kształtu europejskiej legislacji.

Argumenty o niereprezentatywności PE nie są jednak miałkie, gdy przychodzi do wyciągania wniosków o wpływie eurodeputowanych na obsadę najwyższych stanowisk w UE.

Parlament postawił tezę, że przewodniczącym Komisji Europejskiej, czyli najważniejszej instytucji unijnej, musi zostać lider listy tej partii, która wygra wybory 25 maja. W praktyce więc byłby to chadek Jean-Claude Juncker lub socjalista Martin Schulz. Takiemu postulatowi przeciwstawia się szef Rady Europejskiej Herman Van Rompuy. Jego zdaniem unijne traktaty mówią wyraźnie, że to Rada, czyli szefowie państw i rządów, wskazuje kandydata, którego zatwierdza Parlament. Rada musi wziąć pod uwagę wynik wyborów, a więc wskazać chadeka, jeśli wygrają chadecy, czy socjalistę, jeśli wygrają socjaliści. Mogą to być jednak inne nazwiska niż Juncker czy Schulz.

W tym sporze Parlament szermuje hasłami o demokracji: skoro PE jest jedyną instytucją demokratycznie wybraną, to wskazanie Junckera lub Schulza będzie realizacją woli obywateli. I ten argument na pewno będzie w przyszłym tygodniu kwestionowany na różne sposoby. Usłyszymy kontrargumenty o niskiej frekwencji czy narodowym charakterze głosowań w poszczególnych krajach (czy wyborca Platformy Obywatelskiej głosował na Junckera, a Sojusz Lewicy Demokratycznej na Schulza?). Przypomniana też zostanie zapewne teoria o nierówności wyborców w UE.

Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Problem Andrzeja Szejny obnażył słabość Donalda Tuska
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
analizy
Rusłan Szoszyn: Negocjacje pokojowe. Na razie 1:0 dla Putina
Publicystyka
Aleksander Hall: Donald Trump obudził Europę. Czy Polska zrozumie wreszcie powagę sytuacji?
Publicystyka
Marek Kutarba: Czy polskie czołgi będą musiały bronić Niemców przed Rosją?
Materiał Partnera
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Publicystyka
Marek Kutarba: Rosja nie chce pokoju, bo od lat przygotowała społeczeństwo do wojny
Materiał Promocyjny
Suzuki Moto Road Show już trwa. Znajdź termin w swoim mieście