Dla kogoś, kto dumnie eksponował się defilując ulicami Paryża na czele zmultiplikowanego Charlie coś takiego powinno być bułką z masłem. Nigel Farage – elokwentny wróg Unii - znów popisał się w Brukselce i strzelał w przewodniczącego Parlamentu Europejskiego jak w kaczy kuper. Znaczy, tym razem w kuper naszego Donka. To, że w swoim programie nie fascynował się tym Kraśko znaczy, że akurat był strasznie zaaferowany czymś innym. Wcale to też nie znaczy, że w Brukseli Farage nie drwił z Donka.
Fundamentalista typu moher, który popisy nędznej, ksenofobicznej gadzinówki „Charlie coś tam" uważa za bezczelną żenadę, pod żywiołowym ostrzałem Nigela przeżywałby trudne chwile. Mowy Nigela to nie spolegliwe ple ple ple. Stanowią one zawsze motyw na przebudzankę pomazańców europejskiego ludu z pomrocznego rojenia o obiadku, czy smakowitej kolacyjce. Bywają zabawne, są wygłaszane efektownie i zgodnie ze sztuką oratorską. Zazwyczaj bywały nie tylko prostym wymachiwaniem cepem. Pod tym względem nadwiślańskie, wyleniałe Korwinisko plasuje się, niestety, w innej lidze. Kiedy głos ma Farage, kamery dostają kopa. Wyłączanie Nigelowi mikrofonu naraża jego strażnika na nienawiść słuchaczy. Wyskoki tego pyskacza przejdą do historii parlamentaryzmu. Będą się odpalać w wirtualu nawet wówczas, kiedy da sobie spokój ostatni fan pająkopsa.
Moher i Donek w jednym przypominaliby coś na kształt pająkopsa. Byłoby toto śmieszne, ale nie ma prawa istnieć. Liczy się dziś wiara w postęp i demokrację, kulturowa jedność z Charliem, a z tego wynikają rozmaite korzyści. Między innymi, jak sądzę, moralna przewaga w sytuacji, w jakiej stawia człowieka cyniczne, publiczne lanie spuszczone chociażby przez kogoś takiego jak Farage. W świecie demokracji i wolności swobodnego słowa spod znaku „Charlie coś tam" wybryki Nigela plasują się przecież zaledwie na początku bladego mainstreamu.
W kolejce do kasy w spożywczaku przejrzałam z nudów GW i ujrzałam starcze kończyny karykaturki rozbawionego Papy Franciszka w karnawałowym dezabilu i baletowej euforii. Był to dowód rzeczowy, że do szczególnych ekscesów na łamach francuskiego szmatławca nie dochodzi. Na widok jednak nawet takiego lajciku Donek, uniesiony atmosferą paryskich wichrów wolności słowa, musi z palącym niedosytem wspominać okładkę z wizerunkiem samego siebie w czapeczce peruwiańskiej. Kudy tamtej śmiesznej okładce było nawet do takiego życzliwego żarciku z Franciszka.
Od tygodnia można być pewnym, że każdy Charlie po pachy, wzorcowo i honorowo ubawi się karykaturą samego siebie, w której wychodzi przynajmniej na idiotę, bandytę, knajaka, nieuka, cudaka, komika, całującego inaczej, wsioka, a najlepiej wszystko razem. Moherom można próbować tłumaczyć tę demokrację za pomocą archaicznego przysłowia „Dobry żart tynfa wart", ale w ich przypadku żadna metoda niewiele poskutkuje.