Przywódca bratanków zdradził nas, rozkładając kilka dni temu w Budapeszcie czerwony dywan przed Władimirem Putinem, dokładnie w momencie, gdy ten łamał porozumienia dotyczące zakończenia konfliktu na Ukrainie.
Ponieważ wszystko to dzieje się w czasach realnego zagrożenia, usprawiedliwienia dla Orbána za sprawienie wielkiego zawodu i dopuszczenia się zdrady nie ma i być nie może. Orbán zawiódł nie tylko PiS, który marzył o Budapeszcie w Warszawie, ale i PO, która broniła go przed izolacją w Unii Europejskiej (za co zresztą dziękował niegdyś Donaldowi Tuskowi).
Teraz przywódcy największych partii w Polsce potraktowali węgierskiego premiera zupełnie niedyplomatycznie, może nawet ścigali się w okazywaniu, kto bardziej zawiódł się na Orbánie i bardziej nie może mu darować całowania po rękach Putina.
Jarosław Kaczyński w ogóle nie zamierzał się spotkać ze swoim niedawnym bohaterem politycznym, bliskim ideowo, a na dodatek niezwykle skutecznym.
Ewa Kopacz nie chciała być gorsza, przeczołgała węgierskiego gościa, wygłaszając w jego obecności najostrzejsze w czasie swego premierowania przesłanie dotyczące polityki zagranicznej, zwłaszcza wschodniej. Pełne moskiewskich aluzji. Zarzuciła mu, że zapomniał o wspólnej walce z dyktaturą „przywiezioną ze Wschodu" i solidarności Polaków z węgierską wolnością „rozjeżdżaną przez sowieckie czołgi" w 1956 roku. Jeżeli dodać do tego słowa o Ukraińcach jako „wielkim europejskim narodzie", który ma prawo decydować o swoim losie, to można stwierdzić, że Ewa Kopacz przy okazji wizyty Orbána wreszcie określiła swoje stanowisko wobec Kijowa. Jest dalekie od przedstawionego pierwszego dnia urzędowania planu chowania się w domu przed problemami na Wschodzie.