Szedł ulicą, spoglądając w błoto, które przeciekało mu między palcami stóp przy każdym kroku; na zadaszonych odcinkach droga była sucha i pokryta grubą warstwą kurzu. Nad porzuconymi gdzieniegdzie stertami rybich głów i oślego gnoju unosiły się niezliczone muchy; wzbijały się w powietrze czarnymi rojami i szybko siadały z powrotem. Na co komu baraka i bycie innym niż wszyscy, myślał, jeśli nie można nic zrobić dla swojego ludu? Wydarzy się coś strasznego, wiedział to, ale ta wiedza w niczym nie pomagała. Napięcie, które utrzymywało się od tak dawna, musiało się skończyć wybuchem, krew była gotowa się przelać i zrosić ziemię. I nikt nie chciał temu zapobiec; przeciwnie, ludzie nie mogli się tego doczekać, nawet jeśli miała to być ich własna krew.
Wszystkie sklepy zabito deskami i zaryglowano. Wąskie uliczki wydawały się przez tę pustkę bardziej rozgrzane. Od czasu do czasu ktoś przechodził; w ciszy słychać było szelest jego ubrań. Zupełnie jak późną nocą, pomyślał Amar. Zatrzymał się nagle. Długa, pusta perspektywa suku Al-Attarin, wypełnionego jasnym światłem słonecznym pociętym przez okratowanie w górze na tysiące kwadracików, wyglądała jak dno wyschniętej rzeki ciągnącej się po zakurzony horyzont. W powietrzu jak zawsze wisiał intensywny zapach przypraw, ale kwadraciki światła, które powinny się ślizgać po setkach dżellab i ha'ików przechadzających się pod okratowaniem ludzi, leżały płasko na ziemi jak nieruchome regularne wzory.
Z ulicy prawników po lewej dobiegał przeciągły mechaniczny jęk żebraka. Amar słyszał głos powtarzający wciąż i wciąż te same słowa w dokładnie taki sam sposób.
– Biedak – powiedział do siebie. – Będzie dziś głodował.